onika

Romeo i Julia dwudziestego pierwszego wieku (3)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część



Romeo i Julia dwudziestego pierwszego wieku
Cz.3
I'm other

"Take me by the hand
Take me somewhere new
Don't know who you are
But I... I'm with you"

(Avril Lavigne "I'm with you")

Liz szła prawie pustym korytarzem, nic zresztą dziwnego, było już dawno po dzwonku, zza pleców dobiegł ją znajomy głos.

— Hej Parker. Ty się spóźniasz? To gorsze od apokalipsy.

— Hej Maria. Najwyraźniej zmieniam swój image.- powiedziała zachrypniętym głosem

— Jasne. I to chyba całkowicie. Skąd ta chrypka?

— Wypiłam za dużo pepsi.

— Liz, przecież ty nie pijasz pepsi tylko coca colę.

— Zapomniałam.- Liz zaczęła już w duchu prosić by coś odwróciło uwagę Marii od jej chrypki.

— No to skąd ta chrypka?

— Idę na zjazd ufologiczny.- Liz szybko zmieniła temat, na taki który interesuje Marię.

— Świetnie. Z Kimś?

— Kaly'em.

— Biedny mały pudelek.

— Nie mów tak o nim.

— Dzisiaj mam wyjątkowo dobry humor, więc ci odpuszczę.
Liz głośno westchnęła z ulgi, jaką przyniosły jej te słowa i weszła na zajęcia.

Liz skończyła właśnie pseudo obiad i szykowała książki na następną lekcję.

— Cześć.- przywitał się z nią Tristin zachrypniętym głosem.

— Ty też masz chrypkę?

— Jak słychać.

— To sygnał, że nie możemy się spotykać. Coś w rodzaju znaku od Boga.

— Od dzisiaj staję się niewierzący.

— Przestań.- Liz uśmiechnęła się do niego.

— Dla ciebie wszystko.

— Ja bym uważała wypowiadając takie słowa.

— Nie muszę, mogę ci dać wszystko.

— Jesteś miły.

— Oboje wiemy dlaczego.

— Bo jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

— Przyjaźń? Ja liczę na coś więcej. Będziesz dzisiaj w " Affair"?

— Nie, idę na konwencję.

— Ty? Ostatnio za szybko dorastasz.

— A co, ty nie idziesz?

— Kto to wie? Jeżeli przyjdę to przyjdę, jeżeli nie, to nie.

— Jesteś bardzo tajemniczy.

— Podobam ci się taki?

— Może.

— Ej, to już plagiat tajemniczości.

— Nazywaj to jak chcesz. Muszę już iść.

— I zostawisz mnie? Takiego biednego, bezbronnego i samego...

— Ty nigdy nie jesteś sam.- przerwała mu Liz i obdarzyła go pożegnalnym uśmiechem.

Isabel siedziała przy jednym ze stolików w Crashdown i błądziła słomką po szklance. Nie zorientowała się nawet, że nie jest sama.

— Nie nudzi ci się to?- spytał ją nieznajomy mężczyzna

— Ty? Przecież...

— Nie żyję? No cóż pozory mylą.

— Ciebie tu nie ma.

— Jestem.

— Odejdź.

— Nie Vilandro.

— Vilandro?

— Nie pamiętasz? Tak nazywałaś się tam.- podniósł palec do góry.- Tam gdzie zdradziłaś brata dla Kivara…

— Kłamiesz.

— Z czasem wszystko sobie przypomnisz.

— Nie zdradziłabym mojego brata.

— Teraz? Może i nie. Choć szczerze w to wątpię. Lonni wróć do mnie, chcę znowu czuć ciepło twojego ciała. Twój oddech na mojej skórze.
Isabel poczuła, że się czerwieni.

— Przestań. Nie znam cię.

— Znasz i także mnie kochasz. Bo ja ciebie kocham.- mężczyzna wstał, położył rękę na jej ramieniu.- Jeszcze wrócę.
Isabel poczuła jak ktoś szturcha ją po ramieniu.

— Isabel.- dziewczyna otworzyła pomału oczy i rozejrzała się, była w Crashdown i najwyraźniej spała.

— Michael?

— Nie, duch. Spać w miejscu publicznym?

— Jestem przemęczona.

— Jak ma się takiego brata.

— Znowu coś ci zrobił?

— Olać to.

— Jest w porządku.

— Jasne z kompleksem wydawania rozkazów. Nie ma żadnego urazu z dzieciństwa?

— Może kiedyś spadł z kucyka... Nie, chyba nie jeździł na kucyku.- powiedziała zamyślona Isabel

— Masz jakiś problem?

— Nie wiem. Pomyślę o tym i zadzwonię później.

— Ziemia do Isabel, to nie automatyczną sekretarka, ocknij się.

— Jasne, oddzwonię.

— Isabel, czy ty słyszysz co do ciebie mówię?

— Źle się czuje.

— Zaprowadzić cię do domu?

— Nie, chyba sobie poradzę.

— Chyba?

— Na pewno. Chyba... Ja muszę już iść.
Isabel wstała i dość pewnym krokiem udała się w stronę wyjścia.

Maria przebierała się, właśnie kończyła swoją zmianę w Crashdown razem z Liz.

— Wreszcie możemy porozmawiać.- zaczęła Maria

— Jakiś określony temat?

— Tak. Chodzi o twoją chrypkę.

— Rano mówiłaś, że masz dobry humor.

— Kłamałam.

— Jesteś okrutna.

— W każdym razie chrypkę w szkole mają tylko dwie osoby.

— Tak?

— Tak. Ty i pewien blondyn- Tristin. Co ty na to?

— Muszę coś na to powiedzieć?

— Najlepiej prawdę.

— To przez wczorajszy spacer.

— Spacerowałaś z Tristinem?

— No tak...

— Ostatnio za dużo z nim spacerujesz. O której to było?

— Koło 24.00... Muszę już iść, umówiłam się z Kaly'em.

— O nie Elizabeth Parker, nigdzie nie pójdziesz.

— Maria, w mamusię pobawisz się później.- mówiąc to wyszła na zewnątrz.

Liz i Kaly siedzieli na czymś w rodzaju ławki.

— Po co tu przyszłam, nienawidzę hałasu.- pomyślała Liz.

— Podoba ci się?- spytał Kaly.

— Co za głupie pytanie.- przeszło jej przez myśl, a na głos powiedziała.- Jasne, tylko trochę za duży hałas.

— Ale dla mnie wytrzymasz?- Liz spojrzała w wielkie oczy Kaly'a i oparła głowę o jego ramię.

— Pewnie, że tak.

Michael, Isabel i Max przyglądali się rozentuzjazmowanej młodzieży.

— Chała.

— Kicz.

— Dno.

— Jak w ogóle mogą robić coś takiego. Nic o nas nie wiedzą.

— Michael większość z nich nie wierzy w latające spodki i zielonych Marsjan.- powiedział Max

— Ale są też fanatycy, ci życie oddaliby by nas zabić, uwięzić i pogłębić tajemnice nauki.- sprostował go Michael

— I myślisz, że są tutaj, zajdą cię od tyłu i ciach, ciach po tobie?

— Nie o to mi chodzi, tylko...

— Idę do koleżanek.- przerwała im Isabel

— Jej koleżanki są chyba tam.- powiedział niepewnie Max, wskazując w przeciwną stronę.

— Ostatnio dziwnie się zachowuje.- dodał Michael.

Max stał i rozglądał się za czymś gdzie można usiąść, jednak nigdzie nie było miejsca.

— Hej Max.

— Liz? Przyszłaś na coś takiego?

— Szczerze mówiąc ja też się dziwię widząc cię tu.

— Jesteś z kimś?

— Z Kaly'em. A ty?

— Michael i Isabel. Jakoś nie widzę Kaly'a.

— A ja Michaela i Isabel.

— No to remis.- stali przez chwile w milczeniu.

— Wybacz mi tamten wieczór. Sama nie wiem, co mi...

— Nieważne.

— Dzięki. Ja muszę iść...

— Jasne, ja też.- uśmiechnęli się do siebie.

Isabel stała oparta o jakieś drzewo, sama nie wiedziała dokąd zaszła.

— Przyszłaś. Cieszę się.- powitał ją ten sam nieznajomy z Crashdown.

— Nie przyszłam do ciebie.

— Nie? A po co?

— Ja... Nie wiem.

— Wyczuwasz mnie sto razy lepiej niż ktokolwiek inny.

— Jesteś tylko snem, jeżeli myślisz, że uwierzę w ciebie, że istniejesz...

— Sądzisz, że nie istnieję?

— Sądzę, że mi się tylko śnisz.

— Nie możesz być jednak tego pewna, nawet nie wiesz jak cienka jest granica między snem, a rzeczywistością.

— Kim ty do diabła jesteś?!

— Tobą, ty jesteś mną. Tak sobie przysięgaliśmy i ja dotrzymam przysięgi nigdy cię nie opuszczę.

— A co z tym całym Kivarem?!

— On no cóż... Dla niego zdradziłaś brata, kochałaś jego gustowne prezenty, byli też inni. Lubiłaś łamać serca
Antarczyków. Innych ras się brzydziłaś. Ale mimo tego zawsze kochałaś mnie. Gdy miałaś kłopoty zawsze przychodziłaś do mnie, zawsze byłaś przy mnie choćby myślami. Kocham cię Vilandro.

— Nie jestem Vilandrą! Mam na imię Isabel, słyszysz?! Isabel Evans i ani ty, ani nikt inny tego nie zmieni!
Isabel obudziła się z krzykiem przy jakimś drzewie.

Ciąg dalszy jest w następnej części. Ponieważ ta była zbyt duża.
Monika

Poprzednia część Wersja do druku Następna część