tigi

Biały puch (2)

Poprzednia część Wersja do druku

Nad ranem dziewczyna obudziła się szczęśliwa. Liczyła że po otworzeniu oczy zobaczy zieloną choinkę i Maxa koło siebie. Przez chwilę poszukiwała wzrokiem Maxa, kiedy jej wzrok padł na kalendarz, na którym widniała data 23 grudnia. "Czyli to był sen", pomyślała ze smutkiem Liz. Leżała w łóżku, dopóki z dołu nie zawołała ją ciotka na śniadanie. Następnie razem z wujkiem poszła otworzyć kawiarnię. Jak zawsze przed świętami spodziewali się wielkich tłumów. Liz zajmując się układaniem kwiatów w wazonach zauważyła, że lekki puszek pada.

— Śnieg pada! – zawołała do wujka, będącego w kuchni.

— W Roswell?

— Sam zobacz jak mi nie wierzysz! – uśmiech pojawił się na twarzy Liz. Jeszcze nigdy święta nie były biała w Roswell, nigdy nie spadł śnieg. Dla niej był to cud. Dopiero teraz przyłapała się na myśli że oczekiwała śniegu. Liczyła na cud. Życie z kosmitami nauczyło ją, że niczego nie można być pewnym oraz zawsze trzeba mieć nadzieję, wierzyć w cuda, wszystko co pozaziemskie, nie możliwe.
Wuj wyszedł z kuchni.

— To niemożliwe. Szkoda, że dziś wyjeżdżamy. Mam nadzieję, że nie przeszkadzaliśmy przez ten tydzień. Nie będzie Ci smutno bez nas ani rodziców?

— Nie. Spędzę święta z przyjaciółmi – skłamała Liz, ale nie chciała by ciotka i wujek jeszcze zostali choćby jeden dzień. Jechali teraz to matki cioci na święta. Po drodze wstąpili odwiedzić ich w Roswell.

— Wieczorem wyjeżdżamy.

— Liz, telefon! – zawołała ciotka z mieszkania.

— Odbiorę tutaj!
Liz podeszła do telefonu.

— Słucham.

— Liz, to ja Isabel. Czy jest u ciebie Max?

— Nie.

— A kiedy widziałaś go po raz ostatni?

— Wczoraj wieczorem. Czy coś się stało?

— Nie. Poczekaj. -Liz usłyszała jak Isabel coś cicho mówi. – Michael o której do ciebie dzwonił? – Około północy. – I co mówił? – Że znalazł drogę do domu i leci po syna. Nie wiedziałem że wprawi to zaraz w czyn.

— Isabel!

— Tak, Liz.

— O co chodzi? Słyszałam wasza rozmowę.

— Powiem ci prawdę. Max poleciał po syna.

—Co? – Liz czuła, że cały jej świat legnął w gruzach. Najpierw dowiedziała się że święta spędzi sama, a teraz jeszcze Max odleciał nic nie mówiąc jej. Liz zrobiło się duszno. Nagle dziewczyna upadła na podłogę, zemdlona.

— Liz? Liz, słyszysz mnie? – Isabel odłożyła słuchawkę. -Chyba coś się stało? Jedziemy do Liz – powiedziała do grupy.

Gdy Liz upadła podbiegł do niej wujek.

— Liz, dobrze się czujesz? – zapytał, gdy zobaczył że dziewczyna dochodzi do siebie. – Co się stało?

— Nic, tylko wiadomość jaką usłyszałam mną wstrząsnęła. Nie martw się o mnie, możecie jechać.
W tym momencie przed kawiarnią gwałtownie zahamował samochód. Do kawiarni biegiem wpadła Maria z Isabel.

— Nie powinnam Ci tego mówić. – powiedziała Is zbliżając się Liz.

— Wujku, możesz zostawić nas same? – poprosiła Liz.
Po chwili dziewczyny siedziały przy jednym stoliku.

— Liz, powinnam ci wszystko wyjaśnić. Max od kilku dni dostawał wiadomości od syna. Postanowił po lecieć na Antar dopiero w styczniu, ale przedwczoraj dostał wizję syna, który cierpiał, dlatego postanowił polecieć wcześniej. Nie chciał ci o niczym mówić, by cię nie martwić. Na pewno powiedziałby ci po nowym roku, ale w tej sytuacji nie chciał robić ci przykrości przed świętami.

— Najlepiej by zrobił jak powiedziałby mi prawdę. Obiecaliśmy sobie o wszystkim mówić! Nie ma do mnie zaufania?

— Liz to nie tak!

— Nie tłumacz go! Przepraszam Was – Liz ze łzami w oczach pobiegła do swojego pokoju. Dlaczego akurat w święta musiał lecieć? Dlaczego? Czemu nic jej nie powiedział? Czy myślał, że zabroniłaby mu? Przecież przez te wszystkie miesiące starała mu się pomóc w odnalezieniu kontaktu synem. Co prawda ostatnio sam szukał, ale nic nie wspomniał, że znalazł statek.
Wieczorem Liz pożegnała wujostwo i położyła się spać. Nad ranem po przebudzeniu żałowała że żaden sen się jej nie śnił. Cały dzień przygotowywała wigilię dla dwoje, licząc na cud, że Max może zdąży wrócić do niej w ten tak cudowny dzień. Ale zbliżał się wieczór i nic nie zapowiadało przybycia Maxa. Maria dzwoniła do niej pytając się czy nie zechce do nich jednak przyjść.

— Dzięki Mario, ale nie chce wam psuć tych chwil.

— Wszystko w porządku? Wiesz, chodzi mi o twoje samopoczucie w związku z ...

— Dobre. Przynajmniej mogę sobie spokojnie porozmyślać. Wesołych Świąt!

— Nawzajem! – dziewczyny się rozłączyły.
Liz spoglądała przez okno na ludzi spieszących się na wigilię w domu. Niektórzy jeszcze kupowali podarunki. Liz zachciało się wyjść. Podeszła do szafy i wyciągnęła stare łyżwy. Ubrała ciepłą kurtkę i wyszła na lodowisko w parku. Gdy doszła, nie było żadnego żywego ducha. Wszyscy dobrze bawili się wśród rodzin oprócz niej. Założyła łyżwy i zaczęła jeździć w kółko. W pewnym momencie spojrzała na niebo. Straciła równowage i przewróciła się.

— Czy pomóc pani wstać? – usłyszała nad sobą głos .

— Max? Co ty tu robisz?

— Wróciłem. – pomógł wstać Liz.

— A twój syn?

— Więc już wiesz? Też tu jest. Zostawiłem go u Isabel. Wesołych świąt Liz. – następnie pocałowali się. A nad ich głowami zaczął sypać śnieżek. Stali zapatrzeni w to rzadkie zjawisko w Roswell.


Poprzednia część Wersja do druku