Luthien

Król Zan i królowa Simbelmyne (1)

Wersja do druku Następna część

Rozdział 16 Co dalej?

Trzy samochody jechały w kierunku Roswell. Nikt nie rozmawiał. Za bardzo byli zszokowani tym, co przed chwilą zrobili. Melaya jechała sam, więc miała trochę czasu na przemyślenie wszystkiego. Nie wierzyła, że to wydarzyło się naprawdę.
"To wszystko dzięki Liz. Bez niej nadal siedzielibyśmy w jaskini i marnowali cenny czas. Ciekawe, czy teraz mi cos powiedzą? Muszą! Gdyby nie ja Liz zginęłaby. Chociaż ona tego nie zauważyła. Bała się tylko o mnie. Ciekawe kim ona jest? Nie pamiętam nikogo podobnego do niej z wyglądu. Może jej rodzice nie byli Antarianami? ...kiedy dojedziemy muszę z nimi pogadać....Chciałabym już wrócić do domu...do Lahreka..."-myślała Melaya.
Pierwszy cel podróży-Crashdown. Postanowili odpocząć trochę w kafeterii,a potem pojechać na pustynię.
W Crashdown siedziało wielu ludzi, ale Melaya od razu ich "wyłączyła" z rozmowy.

—Mel, po co tym razem?-spytała Liz-mam nadzieję, że to im nie zaszkodzi.

—Nie martw się. Musimy porozmawiać.

—O czym?-spytał Max.

—O was.
Czekała chwilę. Myślała, że sami jej powiedzą.

—Nie ma o czym gadać.-powiedział Max i ruszył w stronę zaplecza.

—I niby nic mi nie powiecie? Po tym co stało się u Laurie nie chcecie mi jeszcze zaufać?
Max nawet się do niej nie odwrócił.

—Ufamy ci, ale...-odparła Liz

—No właśnie, zawsze macie jakieś "ale". Muszę wiedzieć. Max proszę.

—Zrozum..-zaczął Max.

—Próbowałam, ale nie potrafię.-przerwała mu.

—Czemu tak ci na tym zależy?

—Chce, żebyście mi zaufali,a po drugie, to chyba mi się należy wyjaśnienie, po tym co zrobiliście.

—Przykro mi.-odparł Max, już stał w drzwiach zaplecza.

—Zan...-zatrzymała go Melaya.

—Chodźmy na zaplecze, bo tym ludziom rzeczywiście może zaszkodzić twoja moc.
Ava i Laurie(nie zostawiliby jej przecież w domu pełnych martwych kosmitów) postanowiły pomóc w kafeterii. Nie obchodziły ich te "zielone" sprawy. Reszta udała się do pokoju Liz, ale po drodze natknęli się na pana Parkera.

—Liz, córeczko, czy wszystko już w porządku i będziecie mogli zostać w Roswell jeszcze chociaż kilka dni?-spytał przytulając dziewczynę. Dopiero teraz zauważył Melayę.

—O, pani Melania, dzień dobry.

—Dzień dobry i nie musi pan do mnie mówić "pani Melania". Wystarczy Melaya.-odparła.

—Melaya? Nie Melania?

—No właściwie Melania to moje ziemskie imię, a Melaya...

—nieziemskie-zakończył za nią spokojnie ojciec Liz- odkąd znam prawdę nic mie już nie zdziwi. Nawet jeśli okaże się, że w całym Roswell tylko ja jestem normalnym człowiekiem. Ale powiedzcie mi, gdzie są maluchy?

—Zostały z Marią i Kylem poza Roswell. Są tam bezpieczni.

—Widzę, że będziecie zająci omawianiem jakiś ważnych spraw, więc nie przeszkadzam. Może przynieść wam coś do picia, jedzenia?

—Nie dziękujemy.
Wreszcie znaleźli się za zamkniętymi drzwiami. Melaya i Liz usiadły na łóżku. Max oparł się o ścianę tuż przy drzwiach, a Michael i Isabel stanęli obok.

—Więc, co chcesz wiedzieć?-spytał Max.

—Jesteście Królewską Trójką Antaru, ale dlaczego mi tego wcześniej nie powiedzieliście?

—Z początku ci nie ufaliśmy, potem ...nie wiem...poprostu nie chcieliśmy cię w to wciągać.

—Na Antarze byłam waszą najlepszą przyjaciółką.

—Nie naszą.-odparł Max-tylko Zana, Vilandry i Ratha. Naszą przyjaciółką jesteś na Ziemi.

—Nie pamiętacie Antaru, prawda?

—O swoim pochodzeniu dowiedzieliśmy się niedawno, kiedy przyjechała do Roswell Tess i Nasedo.

—Nasedo? Ten zdrajca?

—zdrajca?

—To on wpuścił Khavara do pałacu w dniu, kiedy zginęli. A Tess to pewnie Ava.

—Tak, Nasedo pokazał nam Księgę Przeznaczenia.

—Co? Przeciez nie ma takiego czegoś.

—Ona była prawdziwa.-przerwała Liz-tylko źle ją zrozumieliśmy. Nie umieliśmy niczego odczytać, a że były rysunki twarzy Królewskiej Czwórki, więc Nasedo wmówił nam co chciał.

—Czyli, że ja i Ava musimy być razem, tak samo Isabel i Michael.

—Co???Vilandra i Rath parą. Nie mam pojęcia jak on to wam wmówił. Nawet Khavar wyśmiałby go za ten pomysł. chociaż nie, nie wyśmiałby go, tylko zabił, bo Vilandra powinna być jego i takie tam gadanie Khavara.

—Z pewnością domyślasz się, jakie to wywołało zamieszanie. Ja chodziłem z Liz, Isabel miała Alexa, a Michael Marię. Tess w końcu się poddała.

—Nawet zakochała się w pewnym ziemianinie.

—Ale i tak was zdradziła? Nasedo był aż za dobrym nauczycielem.

—Nie był za dobry.-po raz pierwszy odezwała się Isabel-gdyby lepiej wyuczył Tess jej mocy, to może nie zabiłaby Alexa.

—Dobra, dosyć gadania o przykrych sprawach.-przerwała jaj Melaya-teraz musimy zdecydować co robimy.

—Jak to co?

—Skoro mamy granilith i mamy Zana, to możemy polecieć na Antar. Musimy wreszcie pokonać Khavar. Wygraliśmy bitwę, ale nie wojnę.

—Mel, za dużo od nas wymagasz.-powiedziała Liz- oni mają tutaj rodziny, nie chcemy narażać ich na niebezpieczeństwo. Daj nam trochę czasu na przemyslenie tego.

—Zgoda,ale myślę, że dobrze by było zawiadomic Kanstera i Marię. Pewnie się martwią. Tylko, że Kanster będzie chciał od razu mnie gdzieś wywozić.
Isabel zawiadomiła Marię. Pół godziny później wszyscy byli już razem u Liz. Kanster rzeczywiście chciał zabrać z tamtąd Melayę, ale musiał się jej słuchać.

Liz nareszcie została sama w swoim pokoju. Wyjęła pamiętnik ze skrytki. Wyszła na przez okno i usiadła wygodnie.
Zaczęła pisać.
"Nazywam się Liz Parker-Evans i znowu się zaczęło. Te kosmiczne kłopoty, Khavar itd. Czasami zastanawiam się czy to ma sens. Walka z kosmitami o dobro dwóch światów. Fajnie to brzmi. Max ma dwa domy i nic na to nie poradzę. Teraz jego dom jest moim. Ja też mam moce. Nawet nie wiem kim jestem i skąd pochodzę. Czy będę miała kiedyś normalne życie? Skończyłam studia, mam szczęśliwą rodzinę, czego człowiek może więcej chcieć od życia? Ale ja nie jestem człowiekiem, Max też. Jesteśmy kosmitami i kiedyś będziemy musieli wrócić do "domu". Kiedyś porównanie Antaru ze słowem dom brzmiało jakos dziwnie. Teraz są to prawie synonimy. Nie chce opuszczać Ziemi, ale chyba nie mamy wyjścia. Najbliższe dni zadecydują o wszystkim. Gdzie będziemy mieszkać? czy Ziemia i Antar będą bezpieczne? może w końcu nawet FBI da nam spokój? Wszystko jest możliwe. Podobno ja nigdy się nie poddaję. Tak jak ona. Ciekawe jak miała na imię. Jeżeli polecimy na Antar to możliwe, że ją spotkamy." Nagle zauważyła, że nie była już sama.

—Mogę się przysiąść?

—Jasne, Mel.

—Co robisz?

—Pisze pamiętnik.

—Przeszkodziłam ci, może lepiej pójdę.

—Nie, pogadajmy chwilę.
Melaya usiadła obok Liz i spojrzała w niebo.

—Wiesz, czy widać z Ziemi Układ?

—Widać, Max mi kiedyś pokazywał. Tęsknisz za domem, prawda?

—No, za moim ludem, moimi znajomymi, chociaż nie zostało ich już wiele, za Lahrekiem.

—Rozumiem cię. Gdyby mnie i Maxa rozdzielono na tak długo to chyba bym zwariowała.

—Wiesz co Liz? Już kilka razy zmieniałam o was zdanie. Najpierw uważałam, że jesteście bardzo samolubni-nie chcieliście wracać na Antar, bo tam trwa wojna, a tu macie spokój...

—spokój?-przerwała jej Liz.

—Nie ważne...później stwierdziłam, że poprostu kochacie bardziej Ziemię, ona jest waszym domem, a Antar was nie obchodzi...teraz...zdziwiliście mnie...Max jest królem Antaru, a nie chce tam wrócić, nie chce władzy, w przeciwieństwie do miliardów ludzi czy kosmitów w naszej galaktyce. Już wiem, co zrobicie, nawet jeżeli wy tego nie wiecie.

—Wiem, że już nic nie zmienię. Nie chcę lecieć na Antar, ale to nasz obowiązek.

—Liz, Nikt nie może zmusić Maxa, żeby został królem. Polecicie, pokonacie Khavara i wrócicie do domu.

—Mel, my nie mamy już jednego domu, mamy dwa.

—Ja mam nawet cztery. Trzy w Układzie i jeden na Ziemi.

—Ale nie masz na Ziemi rodziny, nie tu spędziłaś całe życie, my nigdy nie byliśmy w Układzie, nie tęsknimy za nim.

—Ale za mną będziecie?-spytała niepewnie Melaya.

—Nie, w ogóle-zaśmiała się Liz-Jesteś pierwszą kosmitką, którą tak szybko polubiłam.

Isabel siedziała w parku, było ciemno. Nie mogła wytrzymać w Crashdown. Chciała wszystko przemyśleć z dala od rodziny.
Przez chwilę siedziała z zamkniętymi oczami i wsłuchiwała się w ciszę nocy.

—Cześć, mogę?-usłyszała znajomy głos.

—Jasne-odparła nie otwierając oczu.

—Grosik za twoje myśli.

—I tak wiesz o czym myślę.

—Racja.

—Więc?

—Więc jestem skoro mnie potrzebujesz.

—Jak zawsze. Nigdy mnie nie opuściłeś. Dzisiaj też mnie wpsierałeś.

—Czemu nie otwierasz oczu?

—Boję się, że znowu będę sama siedziała na ławce.

—Nie bój się, nie ma czego. Nigdy nie będziesz sama, bo zawsze będę z tobą.
Otworzyła oczy. Siedział koło niej.

—Mogę cię przytulić?-spytała.

—Jasne.
Przytuliła go ostroznie, bojąc się, że trafi w pustkę.

—Brakowało mi ciebie Alex.

—Wiem. Przyszedłem tutaj, żeby ci pomóc, więc mów.

—Znowu się zaczęło. Khavar przez 5 lat nie dawał znaku życia, a teraz przyleciał tu osobiście. Coś się musiało stać.

—Masz rację, ale ty nie musisz się o to martwić.

—A kto się będzie martwić? Może Michael albo Kyle?

—Nie, Melaya, Lahrek, no i niestety Max i Liz.

—Dlaczego Liz?

—Znasz ją. Jeżeli może coś zrobic dla uratowania komuś życia, to nic jej nie powstrzyma. Więc pomyśl o jej możliwościach, kiedy dwa światy staną w obliczu zagłady.

—Chcesz powiedzieć, że Ziemia i Antar zostaną zniszczone?

—To zależy od wielu osób, w tym od ciebie i twojego nastawienia do...

—...do Khavara.-dokończyła za niego-Czyli jakie muszę mieć nastawienie?

—Przestań winić go za wszystko co złe. On też cierpi. Przez te 5 lat był pewien, że go nienawidzisz. Teraz zacznie myśleć. Nie potrafiłaś go zabić, czyli nadal go kochasz itd.

—Nie, nie kocham go.

—Is, tylko ty możesz mu pomóc.
Nie rozmawiali juz o Khavarze ani o Antarze. Isabel cieszyła sie z każdej chwili spędzonej z Alexem, ale on był duchem i nie mogła o tym zapominać.

Następnego dnia miała odbyć się wielka narada. Crash down było zamknięte. W środku siedzieli kosmici oraz ich ziemska rodzina. Dzieci jeszcze spały.

—Nadszedł dzień, w którym musimy zdecydować, czy zostaniemy na Ziemi, czy polecimy na Antar uratować Układ, a co za tym idzie także Ziemię, przed Khavarem. Zrobimy głosowanie. Michael, zacznij.-powiedział Max.

— Zostałem na Ziemi dla Marii i nie mam zamiaru jej tu zostawić.

—Ja miałabym zostać? Nigdy! Jeśli Misiek leci to ja też.

—Isabel?

—Pamietasz, Max, co mówiłam ci, kiedy mieliśmy odlecieć z Tess? Ty jesteś moją rodziną, ale mam jeszcze Kyle i dzieci.

—Ava?

—Ja nie lęcę. Nie licznie mnie. Zostanę w Roswell. Jesli polecicie, to przynajmniej nie będziecie musieli martwić się o rodziców. Będę ich pilnować.

—Dlaczego nie chcesz lecieć?

—Wiecie, co ona zrobiła i jeszcze się pytacie.-powiedziała Ava i poszła nalać sobie kawy.

—Maria już mówiła, Kyle?

—Ja będę tam gdzie Isabel.

—Liz?-spytał Max, patrząc jej w oczy.

—Nie musisz pytać.
Kyle wybuchnął śmiechem.

—No i w końcu i tak zdecyduje Max. To zebranie jest bez sensu. Jeśli Max poleci, to niby Isabel i Michael zostaną?

—Nie pytałem was, czy polecicie za mną, ale co wolicie?

—Ziemia-odparła Is i Michael.

—Powinnienieś raczej spytać, co musimy zrobić.-powiedziała Liz

—Dodam jeszcze, że-przerwał Kyle- jednak decyzja nie należy do Maxa, bo nasz wspaniały król zrobi wszystko, co zechce królowa.

—Pantoflarz-dodał szeptem, ale nie uszło to uwadze Isabel i Kyle został porażony kosmicznym spojrzeniem swojej żony.

—Liz, co według ciebie powinnismy zrobić?-spytał Max.

—Myślę, że powinniśmy polecieć. Trzeba wreszcie zakończyć tę wojnę. Zrobimy, co do nas nalezy i wracamy do domu, a Antarem niech włada ktoś inny.

—Ile czasu zajmie podróz?-spytał Max Melayi.

—Z granilithem jeden dzień, ale bez około tygodnia, jeśli ma się statek. Ale i tak będziecie musieli zostać tam do przylotu Khavara.

—A co z dziećmi?

—Jeśli pokonacie Khavara na Antarze będzie bezpiecznie, z tego co wiem. Natomiast jeśli przegracie, to odległość ich nie ochroni i Khavar znajdzie ich nawet wśród 100 miliardów ludzi.-odparła Melaya.

—Czyli lepiej zabrać dzieci na Antar?

—Podróż nie jest mecząca, a tak nie będziecie się musieli z nimi rozstawać.

—W takim razie ja i Liz lecimy. Wy nie musicie.-powiedział Max.

—O nie! Michael! Chyba nie zostawisz Maxa i Liz bez pomocy?!

—Ale...-zaczął.

—Nie ma żadnego "ale". Liz i Max są nasza rodziną i przykro mi, ale nie masz wyjścia.

—No dobra.

—Isabel?-spytał Max.
Is spojrzała na Kyle. Nie miał takich mocy jak Liz. Ich syn Eric był w 3\4 człowiekiem. Bała sie o swoja rodzinę. Wahała się.

—Isabel, nie martw sie o mnie i Erica. Polecimy na Antar, pokonacie go i wszyscy szczęśliwie wrócimy do domu. Eric ma moc, ja tez coś potrafię. Wszystko będzie dobrze.-powiedział Kyle.
Spojrzała mu w oczy. Był zawsze taki pewny siebie. Ona zresztą też. A teraz....Niczego nie była pewna...niczego oprócz tego, że Max jej potrzebuje.

—Zgoda.

—Świetnie! W takim razie wszyscy lecimy. -ucieszyła się Melaya-tylko kiedy startujemy?

—Khavar będzie tam za sześć dni. Będziemy potrzebowali trochę czasu na przygotowanie się do walki, więc może dzisiaj o północy.-powiedział Max.

—Mam tylko jeszcze jedno pytanie-przerwał Michael-ile trwa tam dzień?

—Doba trwa 30 ziemskich godzin, więc Maria i Kyle moga czuć się trochę zmęczeni. Nasze organizmy sie przyzwyczają.

—Czyli to juz pewne?-spytał pan Parker. Państwo Evans wiedzieli, że Is i Max wrócą kiedys na swoja planetę, ale dla Parkerów i Valentich(przypominam, że Amy wyszła za szeryfa) był to szok.

—Nie martw sie tato. Obiecuję, że wrócimy.-powiedziała Liz.

Cały dzień spędzili z rodzicami. Crashdown nie otworzyli. Wspominali stare dobre czasy. Dzieci były zachwycone, kiedy dowiedziały się, że polecą na Antar. W przeciwieństwie do pozostałych.

—Mamo, a będziemy tam chodzić do szkoły?-spytała Mel.

—Kochanie, bedziemy tam tylko kilka dni, najwyżej tydzień.

—Szkoda. Nie musiałabym udawać przed dziećmi szkole.

—Ależ Mel, przecież ty pójdziesz do szkoły dopiero za rok.

—ciociu Melayo, a mogę do ciebie mówić Mel?

—Oczywiście. Wiesz, że swoje imie otrzymałas po mnie? Twój tatuś obiecał mi, że swojej corce da na tak na imię.

—A dlaczego mi tego nie powiedział?

—Bo mnie nie pamietał.

—to, co to za przyjaciel, który nie pamięta?-odparła mała.

—Bo on był bardzo poważnie ranny.

—Stracił pamięć?

—Mel nie wytłumaczysz jej tego tak łatwo, nie mówiąc jej prawdy. Ona wie.

—wiesz kto to Zan?-spytała.

—To był król Antaru. To antarskie imię taty. Tata jest hybrydą Zana. -odpowiedziała Mel-i wiem co to znaczy hybryda-dodała czytając myśli Melayi.
Kosmitka zdziwiła sie. Nawet nie zauważyła jak dziewczynka weszł do jej głowy.

—No więc, Zan, Vilandra, Rath i ja byliśmy przyjaciółmi. Oni zginęli, ja przeżyłam. Myśleliśmy, że będzie odwrotnie.
"Ona bedzie bardzo potężna"
"Wiem, w końcu to córka Maxa"
"Raczej powiedziałabym, że będzie potężna, bo to twoja córka"
"moja i Maxa"-upierała się Liz.

—Możecie nie myślewiać kiedy jestem przy was?-spytała dziewczynka.

—Myślewiać???

—No, rozmawiać w myślach. Nie powiedzieliscie mi jak to się nazywa, więc sama wymysliłam nazwę.-odparła Mel.
Zaśmiały się.

—A jakie nazwy jeszcze wymyśliłaś?

—Mnóstwo, ale wiekszość dla nieistniejacych rzeczy.

—Dlaczego nieistniejących?

—Bo one są tylko w moim umyśle. Pojawiają się w nocy.
Melaya i Liz juz się nie smiały. Mała była w końcu kosmitką(wedlug badań krwi nawet 90%kosmitką, co Liz uważała za niemożliwe-genetyka jakby ktoś nie wiedział-bo oznaczałoby to, że ona też jest kosmitką).

—Śni cię się coś?

—Aha, ogród koło wielkiego pałacu. Jest tam mnóstwo kwiatów. Jeden przypomina naszą niezapominajkę. Dałam mu imię Lizzy, po tobie mamo.
Melaya zbladła
"To niemożliwe, przecież ona nie może tego wiedzieć. Chociaż jest córką Zana...ale on tez nic nie pamięta..."
Liz uśmiechnęła się. Ona nie widziała w tej nazwie niczego "zielonego". Martwił ja jedynie sam fakttakiego snu.

—I co robiłaś w tym śnie?-spytała córki.

—Bawiłam się z pozostałymi...ale wtedy przyszli oni i zabrali mnie i Elenę...chłopaki i Michell nie mogli nic zrobić...

—Gdzie was zabrali?-Liz była juz przerażona. Mel mogła przeciez odziedziczyc po niej moc przepowiadania przyszłości. A to na pewno działo sie na Antarze, znaczy będzie się działo.

—Do was. Był tam pewien pan, którego nie lubię.

—Jak się kończy ten sen?

—Ona ginie. -Kto?

—Ta pani, która pomogła wam obronić Antar przed Gorthaurem. -kto to?-Liz spytała Melayi. -nie wiem.

—On jest królem w odległym układzie, wrogiem Khavara. -skąd ty to wszystko wiesz?-spytała Melaya, nie mniej teraz przerażona od Liz.

—Ona ze mną rozmawiała. -ta pani? -nie, pewna dziewczyna, ona jest ode mnie o wiele starsza, ale badzo ja lubię, nie wiem jak ma na imię i kim jest-dodała uprzedzając pytanie.

—Czy ten sen często ci się sni?-spytała Liz. -Ogród od zawsze, ale nie reszta. Ta dziewczyna przychodzi do mnie od kilku miesięcy. Prosi o pomoc. Jest uwięziona. Mamo, pomożecie jej?

—Oczywiście kochanie. Ona jest w Układzie? -tak

—Nie martw się o nic. Znajdę ją. -obiecujesz? -obiecuję, a teraz idź pobaw sie z rodzeństwem(znaczy kosmicznymi dziećmi)
Ich rozmowy nikt nie słyszał, bo odbyła się w kuchni.

—Liz, to nie jest normalne.

—Wiem, boje się. Martwi mnie ta wizja.

—Przecież to sen.

—Ogród jest snem, to pewnie antarskie ogrody królewskie, ale śmierć tej kobiety nie. Kim ona może być? Może Simbelmyne?

—Tego się boję-odparła Melaya-jeżeli ona się nie obroni, tzn, że wszyscy zginiemy.

—Dlaczego?

—Ona była potężniejsza od Zana poza tym ona najlepiej rozumiała wyrocznię i potrafiła obsługiwać granilith.

—W piątkę jesteśmy silniejsi od niej. Nie pozwolimy jej zginąć, ani nikomu innemu. Obiecuję.

—Coś dzisiaj duzo obiecujesz.-zaśmiała się Melaya-Jest dużo czasu. Będzie dobrze. Niepokoi mnie ten fragment o jakimś Gorthaurze. Ale nie myślmy o tym, najpierw mamy do załatwienia sprawy z Khavarem.

Wieczorem wszyscy byli poddenerwowani. Najbardziej Melaya. W końcu wracała do domu po tak długim czasie nieobecności. Wyjawiła Kansterowi prawdę o Roswellianach. Nie miała wyjścia. Powiedziała, że dzisiaj odlatują. Kanster miał zostać na Ziemi i chronić rodzinę króla.
Liz i Max siedzieli na balkonie. Patrzyli z lękiem w nocne niebo.

—Max, kiedy to wszystko się skończy? Kiedy będziemy żyć jak każda normalna rodzina?

—Tęsknie za normalnością. Chociaż nie, nie mogę tego powiedzieć. Żeby za czymś tęsknić, trzeba to chociaż przez chwilę mieć. Moję życie nigdy nie było normalne....i pewnie nigdy nie będzie.

—Chodzi mi o spokój. Gdybyś był tylko kosmitą, byłoby ok, ale ty musiałes byc królem-zaśmiała się smutno Liz.

—Będziemy mieć spokojne zycie. Obiecuję. Nie wiem, czy to będzie na Ziemi, czy na Antarze.

—Ważne, że poprostu będzie-dodała Liz.

—Liz, Max juz dziesiąta-krzyknęła z pokoju Liz Maria-zbieramy się.

Proszę o komentarze! Chętnie przyjmę wasze pomysły i uwagi! Z góry dziękuję!

Wersja do druku Następna część