K@si@_13

Trudne, nowe życie (1)

Wersja do druku Następna część

Wyszłam na miasto po raz pierwszy od naszego przyjazdu. Zastanawiałam się nad moją rozmową z Tomem. O Maxie. Po raz pierwszy mówiłam o nim w ten sposób. To prawda: dla mnie czas płyną inaczej od kąt go nie było. Te 13 lat wydawało mi się chwilą. Chwilą, która następowała zawsze wtedy, kiedy się nie widzieliśmy. Wtedy, kiedy spałam, odrabiałam lekcje lub oglądałam telewizję. Zawsze wiedziałam, że za jakiś czas znów go zobaczę, przytulę, pocałuję. Teraz czuję się tak samo. Identycznie. Od kat jestem w Roswell mam wrażenie, ze w każdej chwili mogę pójść do jego domu...
I nagle ten pomysł wydał mi się niezły. Przecież zapewne mieszkają tam jego rodzice. Mogę z nimi porozmawiać, opowiedzieć o Tomie.
Minęłam kwiaciarnie i zakład fryzjerski, ale cofnęłam się. Popatrzyłam niepewnie na brązowe drzwi zakładu i weszłam do środka.

— Słucham, w czym mogę pomóc? – zapytała jedna z fryzjerek.

— Ja... nie jestem pewna, ale chyba chcę ściąć włosy.

— A wybrała już pani jakąś fryzurkę??

— Nie, ale chciałabym mieć najkrócej dotąd – Wskazała niewidoczną linię na połowie szyi – Resztę zostawiam do pani dyspozycji.

— Dobrze. Zapraszam. – Pokazała dłonią na fotel po czym zaczęła wertować jakiś magazyn. – Co pani powie na taką?

— Nawet ładna. Tylko grzywka. Nigdy nie miałam grzywki.

— To nawet nie jest grzywka. Będzie mieć pani poszczępione po bokach. Ścięte po skosie. Gwarantuje, ze będzie pani ładnie.

— No wiec dobrze. Niech będzie.
Niepewnie patrzyłam na swoje odbicie. Zapuszczałam włosy od... sama nie pamiętam. Od czasu do czasu symetralnie je ścinałam. No, ale cóż... Sama chciałam tu przyjść.

— Pani jest nowa w mieście? – zapytała fryzjerka.

— Nie. Mieszkałam tu kiedyś i teraz wróciłam. Moi rodzice prowadzili tu bar Crasdown.

— A, tak. Pamiętam. Liz Parker, prawda?

— Tak. Skąd pani wie?

— Nawet sobie pani nie wyobraża, jak się cieszę, że panią widzę.

— Czemu? – zapytałam lekko zbita z tropu.

— Myślę, ze powinnyśmy umówić się na herbatkę. Będzie miała pani dziś czas?

— Och, nie wiem. Otwieram teraz na nowo bar i mam mnóstwo pracy. Ale dobrze. – Dodałam widząc jej proszącą minę. – To gdzie?

— To mój adres. – Podała mi karteczkę.- Myślę, że koło 18. Wtedy kończę prace. Może być?

— Tak.

— No, ale wróćmy do fryzury. Krócej?

— Może odrobinę. – Powiedziałam, po czym wpadłam w zamyślenie.

Wyszłam z salonu z całkiem nową twarzą i wizerunkiem. Byłam zadowolona i to bardzo. No, ale co ja miałam załatwić? Aha, pójść do państwa Evansów.

Kiedy znalazłam się przed ich domem odwaga mnie opuściła. Zapukałam jednak. W progu ukazała się znacznie starsza „wersja” pana Evansa.

— Słucham, w czym mogę pomóc? – zapytał.

— Liz Parker. – Przywitałam się i wystawiłam rękę. – Pan Evans?

— Och Liz! Jak miło cię widzieć. Proszę, wejdź.

— Dziękuję.

— Usiądź. Napijesz się czegoś? Kawy, herbaty?

— Bardzo chętnie. Herbatę poproszę. Co u pana słychać?

— A w porządku. Mojej żony nie ma na razie. Poszła na zakupy. A ja tak sobie siedzę i przeglądam papiery.

— Nadal prowadzi pan kancelarię?

— Tak, ale sam już nie prowadzę spraw. Mam za dużo obowiązków w domu. Odkąd Maxa i Issy nie ma... Sama wiesz. A co Cię sprowadza?

— Szczerze mówiąc niedawno przyjechałam. Tak miło jest wrócić w te strony!

—Rzeczywiście. Roswell to fantastyczne miasto. Każdy tu odnajdzie swoje miejsce.

— Tak, ma pan rację. Przyszłam z jeszcze jednego powodu. Żałuję tylko, że nie ma pana żony, bo chciałam wam powiedzieć obojgu, ale jestem pewna, że pan przekaże moją nowinę żonie.

— A o co chodzi?

— Nie jest raczej tajemnicą, że ja i Max byliśmy razem?

— Oczywiście, że nie. Czemu pytasz?

— Bo my mamy razem... syna. – Na moje słowa pan Evans przyjął nieodgadniony wyraz twarzy.
– Sssyyna?

— Tak. Nazywa się Tom i jest uroczy.

— Ile ma lat?

— 13. Bardzo bym chciała, żebyście państwo go poznali. On mało wie o Maxie. Dla mnie to dość trudny temat. Dopiero niedawno odważyłam się z nim porozmawiać, ale to też tak „po łebkach”

— Rozumiem. Mamy mu coś o nim powiedzieć?

— Chcę, żeby on miał dziadków. Do tej pory byliśmy tylko my dwoje. Teraz jest także Maria, jej córka, Juliette i państwo. Jeśli oczywiście chcecie go poznać.

— Część kochanie. Już jestem – usłyszeli głos z korytarza. – Ale kolejki. Wiesz, ze chyba na nowo otworzą Craschdown? Jeff byłby... O, nie wiedziałam, ze mamy gościa – Powiedziała na widok Liz. – Kto to?

— Liz. Pamiętasz ja, prawda?

— No oczywiście. Liz, jak miło cię widzieć. Co Cię do nas sprowadza? To ty otwierasz na nowo bar? Twój ojciec byłby dumny. A co słychać? – zasypała mnie pytaniami

— Daj jej dojść do głosu to Ci powie. -spojrzałam niepewnie na pana Evansa.

— Może pan? – zapytałam

— Nie, nie. No, już.

— O co chodzi?

— Więc może zacznę od początku? -opowiedziałam im całą historię. O Jacku, Tess, przyjeździe Marii, ciężkich chwilach i Tomie. – To wszystko. Dlatego tu jesteśmy – zakończyłam.

— Liz, ja... Ja mam wnuczka! – Krzyknęła uradowana pani Evans. – Zapraszam was dzisiaj na kolację. Specjalnie coś przygotuję. Przyjdźcie wszyscy. Maria, Juliette, Vicky – Zaczęła wyliczać. – Co ty na to?

— Myślę, ze to świetny pomysł. A o której?

— 20;00?

— Może być. Najwyżej się trochę spóźnię, ale wątpię. Mam spotkanie o 18;00.

— Dobrze, nic nie szkodzi. Ale przyjdziecie na pewno? Powiedz mi co mam zrobić do jedzenia.

— Och, nie wiem...

— No, co mogłoby posmakować Tomowi..i I wam oczywiście – Dodała patrząc na Liz i męża.

— Myślę, że pani spaghetti jest w porządku.

— Och, jak dawno go nie robiłam! To będzie przyjemność.

— Cieszę się, że pani tak myśli. Więc ja już muszę iść. Spotkamy się o dwudziestej.

— Tak. Pa.

— Do widzenia.


Po wyjściu od Evansów poczułam wewnętrzną radość. Wreszcie Tom pozna część rodziny Maxa. Spojrzałam na zegarek. Była już 16;00. Strasznie się zasiedziałam.

— Cześć wszystkim – powiedziałam na powitanie.

— O Boże... – Powiedziała Maria wkraczając do przedpokoju. – Coś ty ze sobą zrobiła?

— O co ci chodzi?

— Twoja fryzura...

— A tak. Ładnie, prawda?

— No, nie jest źle. Chcesz obiad? – Dodała, kiedy znalazłyśmy się w kuchni. Przy kuchence stał Tom.

— Chętnie.

— Cześć, mamu...ś. Co ci się zrobiło z włosami.

— Ścięłam je. Brzydko? Mnie się podobało.

— Nie, no nie jest źle. Robię kolację. Obiad jest w lodówce.

— Nie fatyguj się synku. Na kolację gdzieś idziemy?

— Gdzie? – Zapytała Maria.

— Byłam dzisiaj u Evansów – Maria popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.

— U Evansów?

— Tak. Dostaliśmy zaproszenie na kolacyjkę.

— A kto to w ogóle jest? Nazwisko brzmi znajomo ale...

— Twoi dziadkowie – Powiedziałam spokojnie.

— Kto?

— Mama i tato Maxa, czyli twojego taty.

— Wow. – Powiedziała Maria. – Takie niespodzianki... – Zaśmiałam się

— Co robicie? Tom, znakomicie pachnie. – Powiedziała Juliette wchodząc do kuchni. – Mogę spróbować?

— Nie. Będzie na jutro na obiad. Dziś ładnie się ubierz wieczorem. – Odparł Tom.

— Czemu?

— Bo poznasz mich dziadków. – Na widok miny Juliette dodał – Ja też ich nie znam.

— Ja nie idę.

— Jully, czemu?

— Bo, to tak dziwnie. Posiedzę w domu.

— Mamo, powiedz jej coś.

— Jully, on ma rację idziesz z nami bez gadania. Po za tym babcia Toma chciała cię poznać.

— A skąd ona o mnie wie?

— No opowiedziałam im o was wszystkich. Och, już – spojrzałam na zegar. – 17;50. Muszę lecieć. Mamy przyjść do nich o dwudziestej. Maria, gdybym nie wróciła do tej pory to pójdziecie beze mnie. Ja dojdę.

— Czekaj, czekaj, czekaj. A co będziemy tam bez ciebie robić. To rodzice twojego Maxa, a nie mojego Michaela.

— Och, nie martw się. O Michaelu też chcieli wiedzieć. Lecę, bo się spóźnię. Na razie. Tylko błagam nie zawiedźcie mnie

— Postaramy się. Vicky – krzyknęła Maria.

— Co?

— Pomożesz mi w układaniu naczyń w barze?

— Jasne.

— Ja też mogę pomóc – zaoferowała się Juliette.

— Nie, muszę pogadać z córka. – Powiedziała Maria cicho ze tylko ona ją usłyszała.- Idziemy? – Zwróciła się do Vicky?

— Aha.

— Zanieś to tam.

— Będzie tu fajowo pracować.

— A co ty masz tu pracować?

— No, chciałabym. Przyda się pomoc.

— To na pewno. – Rozmowa na chwilę się urwała. Po dłuższej chwili Maria niepewnie zaczęła – Rozmawiałam z Liz.

— Tak?

— Ty też z nią rozmawiałaś. – Teraz Vicky spojrzała na matkę. Nigdy przedtem nie wiedziała jej takiej. Zmęczona, smutna i zrezygnowana? – Usiądźmy, dobrze?

— Mhm.

— Córeczko, nie jest mi łatwo mówić o twoim tacie. Chciałabym ,żeby tu był i sam z tobą porozmawiał. Zostawił jednak to zadanie mi. Teraz jednak się przygotowałam. Powiedz, co chcesz wiedzieć. Ale zanim zapytasz uprzedzę cię o czymś. Będę starała Ci się opowiedzieć wszystko jak najdokładniej, ale niektóre fakty muszę pominąć. Za to przepraszam.
88 Ok. Jaki on był?
Maria uśmiechnęła się.

— Na początku tajemniczy, niedostępny. Próbował się jakby „kryć” za czymś. Kiedy jednak się go lepiej poznało był wspaniałym chłopcem. Potrafił być bliski i czuły, lub zimny i no... sama nie wiem. Był po prostu wspaniały.

— Mamo, powrócę do pytania z przed kilku lat. Jak się poznaliście?

— Och, Vicky... To jest właśnie fragment mojego życia, w którym najwięcej nie mogę Ci powiedzieć. Przepraszam. Mogę powiedzieć tylko tyle, że dopiero wtedy zaczęłam żyć. No, może nie od razu, ale jakiś czas po naszym pierwszym spotkaniu.

— Rozumiem. A jakaś szczególna rzecz, która was do siebie zbliżyła?

— Nie wiem czy jego do mnie, ale mnie do niego na pewno. Porwał mnie.

— Co? – Zapytała zaskoczona. – Porwał?

— Tak. Opowiedzieć Ci? – Pokiwała głową. – Więc może zacznę od szkoły... – Opowiedziałam jej wszystko (odc. south 285), po czym zakończyłam. – Wtedy jakby się przede mną otworzył. Tylko troszeczkę, ale jednak.

— To wspaniałe! Ja też bym tak chciała... – Rozmarzyła się.

— Nawet tak nie myśl! A ja bym nocy nie przespała martwiąc się o Ciebie! O Boże – Powiedziała po chwili.

— Co?

— Robię się taka jak moja matka. – Obie roześmiały się. – Chcesz wiedzieć coś jeszcze?

— Nie, ale obiecaj mi coś.

— Tak?

— Po prostu bądź gotowa na to, że ja będę pytać i nie zamykaj się na mnie tak jak wtedy, gdy byłyśmy u wujka Shona.
Maria przytuliła córkę.

— Obiecuje – powiedziała. – Przepraszam.

Szłam, nie wiedząc czemu strasznie się śpiesząc. Czułam się jakby wizyta u tej kobiety miała zaważyć na całym moim życiu. W pewnej chwili przeszedł mnie dreszczyk emocji i strachu. Nie wiedziałam co się ze mną działo. Stanęłam na progu domu i zapukałam. Nikt nie otworzył drzwi. Ze środka wydobył się jednak głos

— Otwarte!

— Dzień dobry. To ja , Liz.

— Witaj. Zapraszam do salonu. Napijesz się czegoś? – Zapytała prowadząc mnie do pokoju.

— Wody, jeśli pani ma.

— Dobrze. Usiądź, ja zaraz przyniosę.

— Więc? O co chodzi? – Zapytałam, kiedy siedziałyśmy już na przeciwko siebie.

— O Maxa. – Odparła.


Wersja do druku Następna część