lonnie

Aż do końca świata

Wersja do druku

Rok 2012
Granilit pulsował mdłym, fioletowym światłem, przyzywając ją do siebie. Jego poblask tańczył na ścianach jaskini, w parze z cieniem a cała grota zdawała się żyć, pozostając w nieustannym ruchu, podlegając niekończącym się zmianom.
Liz podeszła bliżej, posłuszna temu wołaniu. Za plecami słyszała zbliżające się przyśpieszone kroki. I głosy, podniesione glosy pełne wściekłości i nienawiści. I tak... był tam strach. Byli brutalni, okrutni i wulgarni, ale bali się, czuła to wyraźnie, odbierała całą sobą.
Dźwięki nasiliły się, ale ona to zignorowała. Wiedziała, że ma jeszcze parę sekund, zanim wejście do jaskini eksploduje w wielkim huku, a oni wtargną do środka i usłyszy tuż za sobą ich ciężkie kroki, na szyi poczuje ich ciepły oddech...Jeszcze parę sekund.
Podeszła bliżej, jak zahipnotyzowana wpatrując się w zimny, gładki kamień, mieniący się setkami odcieni, przyzywający ją niemo do siebie.. Uśmiechnęła się mimowolnie, na wspomnienie tego co powiedział o nim Michael, gdy zobaczył go po raz pierwszy.

— Zabrałeś mi wszystko- rzekła cicho, wpatrując się w jego lśniącą powierzchnię, na próżno usiłując przeniknąć wzrokiem w głąb niej. Kroki i glosy za jej plecami stawały się coraz bliższe, czuła że już za moment ściana za jej plecami wybuchnie, przestanie istnieć.
Nie obejrzała się za siebie. Przymknęła oczy i wyciągnęła przed siebie dłoń, by poczuć pod palcami chłodną gładkość kamienia. Drugą dłonią wepchnęła klucz do czytnika.
Granilit ożył. Zapłonął światłem które nie było już mdłe, które rozproszyło cienie pełzające po ścianach komnaty, wypełniając ją całą silnym blaskiem.
Liz czuła, że jego powierzchnia przestaje być nieruchoma, że drży, wibruje i wygina się pod jej palcami, a ona sama powoli staje się jego częścią. Otworzyła oczy, w nagłej świadomości tego, że coś się zmieniło. Z góry, poprzez drgającą, fioletową poświatę spojrzała na ich twarze i uśmiechnęła się powoli.
Czuła ich bezsilną wściekłość. Czuła bezradną nienawiść tego który stał na czele, z twarzą rozoraną jej paznokciami. Spojrzała mu w oczy i skinęła głową, na ułamek sekundy wychwytując w nich cos na kształt podziwu. Zanim wszystko rozmyło się, zatracając ostrość, barwę i kontury. Zanim zawirowało w bezkształtnej, bezbarwnej masie dookoła niej, porywając ją ze sobą i wciągając w ciemność. U jej kresu dostrzegła jasne, spokojne światło. Wiedziała, że musi zmierzać w jego kierunku.

24 godziny wcześniej

Oczy Michaela coraz bardziej odległe, puste, matowe. Oczy kogoś kto widzi już inny świat, słyszy inne glosy, obojętny na to co pozostawia za sobą, a co przestaje już być jego miejscem. Michael odchodził. Wiedziała to, jeszcze za nim dostrzegła strużkę krwi, wędrującą jego policzkiem w dół, od kącika ust. Zbyt często w ostatnim czasie widywała te uciekające nagle gdzieś w głąb, gasnące spojrzenia, by moc się łudzić.
Na litość Boską, ja nie zdążyłam...nie zdążyłam tak naprawdę go poznać...nie zdążyłam zrobić...powiedzieć...może nawet usłyszeć...tak wielu rzeczy. Więc to tak? Po prostu tak?
Zadygotała, przyciskając kolana do piersi, nie spuszczając spojrzenia z jego bladej twarzy. Tuż obok siebie usłyszała wściekłe, pełne bólu łkanie i zacisnęła powieki, czując ból w czole i skroniach. To on płakał. Jej ukochany mąż. Jak zawsze bezsilnie patrząc na to, jak powoli odchodzą wszyscy, którzy mieli dla niego znaczenie.

— Michael nie....nie wygłupiaj się- ochrypły, przerywany płaczem głos- popatrz na mnie.. musisz na mnie popatrzeć...wszystko będzie dobrze tylko POPATRZ NA MNIE DO DIABŁA!!!
Otworzyła oczy i spojrzała na jego udręczoną, spoconą, mokrą od łez twarz, jego zakrwawioną dłoń przyciśniętą do nieruchomej piersi przyjaciela. Potem spojrzała na szarą jak popiół twarz Michaela. Zbyt wiele widziała już takich twarzy, by móc mieć nadzieję.

— Przestań Max- rzekła cicho, sama zdumiona spokojem, jaki wypełniał jej głos- po prostu...pozwól mu iść do niej.
Powoli podniósł głowę i spojrzał na nią spomiędzy splątanych, ciemnych włosów. Napotkała jego spojrzenie i poczuła, że płacze. Wyciągnęła dłoń, chcąc dotknąć jego policzka, ale cofnął się nieznacznie, odwracając wzrok i jej dłoń powoli opadła na kolano. Patrzyła na niego przez chwilę, znieruchomiałego z ciałem Michaela w ramionach, cichego i zobojętniałego. Przeniosła spojrzenie na twarz Michaela, nagle łagodną i pełną wreszcie odnalezionego spokoju. Potem jej dłoń znalazła się na jego twarzy, przesunęła po powiekach, chowając przed światem to spojrzenie człowieka, który wreszcie odnalazł coś, co kiedyś utracił. I nigdy nie przestał wierzyć, że pewnego dnia to odzyska.
Tak jak dzisiaj. Tak jak dzisiaj....

Cztery lata wcześniej

Uwielbiał patrzeć na sposób, w jaki jej szczupłe palce przesuwają się po strunach gitary, budząc ukryte w nich dźwięki, sprawiając ze ożywały pod wpływem lekkiego dotyku, tak jakby tylko czekały na jej dłoń. Tak jak on.
Michael wiedział, ze dotyk Marii może czynić cuda. Chociażby z nim.
Choć wolałby umrzeć niż powiedzieć to na głos.
Skończyła grać i jej dłoń spoczęła na gryfie, w niemal pieszczotliwym odruchu. Uśmiechnął się, bo wiedział że dla niej nie była to zwykła gitara, nie od tego dnia przed dwoma laty, kiedy Alex...
Zacisnął powieki. A potem powoli spojrzał na Marie, bo wyczuł, że ona patrzy na niego. Uwielbiał sposób, w jaki jej jasnobrązowe włosy opadały swobodnie po obu stronach szczupłej twarzy. Uwielbiał kiedy uśmiechała się tak jak w tej chwili, kpiąco i czule zarazem, tak jak tylko ona potrafiła.
Choć wolałby skonać, niż powiedzieć to na głos.
Zerknął na jej kruchą, małą dłoń, jasną dłoń na tle jasnej gitary. Wiedział, że dla niej instrument był świętością, której nikt oprócz niej nie miał prawa dotykać, ani nawet patrzeć na nią. Michael szanował to. Szanował wiele rzeczy i spraw, o których nigdy nie mówił, wśród nich były wszystkie śmieszności i nie-śmieszności Marii.

— No i jak ci się podobało Guerin?- głęboki, lekko zachrypnięty głos- och co za euforia!! Wiem że słoń ci na ucho nadepnął, ale po tylu latach dzielenia ze mną łóżka, mógłbyś wykrzesać z siebie choć minimum entuzjazmu, kiedy prezentuje ci mój najnowszy kawałek.
Poczuł że jego usta zaczynają drżeć w przekornym uśmiechu i stłumił go czym prędzej, ziewając demonstracyjnie szeroko.

— Co co co? – zamrugał pospiesznie, trąc powieki- przepraszam, chyba przysnąłem...
Usłyszał jak gwałtownie wciąga powietrze a zaraz potem poczuł jej drobną pięść, wbijającą się w jego ramię.

— Michaelu Guerin, w tej chwili zabierz swój kosmiczny tyłek z MOJEGO łóżka i zjeżdżaj z MOJEJ sypialni, zanim cię osobiście wykopię!

— Zapominasz skarbie, ze jest to również moja sypialnia- mruknął, przewracając się na plecy i chwytając ja za łokieć. Nad sobą widział jej małą, zaczerwienioną ze wzburzenia twarz- proponuję, żebyś zamiast smętnie brzdękolić, spożytkowała czas i miejsce na coś bardziej...twórczego...

— Ho ho ho. Jakie to skomplikowane słowa zna pan Guerin...Kto by pomyślał ze wykopano go ze szkoły tuż przed graduacją.

— Zrzędzenie też nie jest tu mile widziane- mruknął.

— A co jest, w takim razie- spytała cicho, mrużąc zielone oczy i już po chwili czuł jej ciepły oddech na swojej skórze, jej palce wślizgujące się w jego włosy, jej piersi przyciśnięte miękko do jego ciała. Przymknął oczy i przesunął po nich dłonią, zsuwając ją lekko w dół, bezbłędnie rozpoznając wszystkie znajome kształty i wypukłości. Usłyszał, że westchnęła cicho i uśmiechnął się pod nosem.

— To cały ty Guerin. Zero klasy. Tylko te wielkie łapska wjeżdżające za dekolt- mruknęła i poczuł jej słodko- gorzki zapach, jej ciepło płynące w dół jego ciała, dotyk jej drobnych, czułych dłoni.

— Mam przestać?- szepnął, nie otwierając oczu i zaraz potem poczuł jak jej pełne usta delikatnie muskają jego wargi.

— Nie nieszczęśniku- rzekła cicho i nagle poczuł, jak jej dłonie zaczynają czynić cuda.

— To cała ty DeLuca- wymamrotał z trudem- zero wdzięku. Tylko te rączki majstrujące przy moim rozporku.

— Któregoś dnia cię zabiję Guerin.
To był jej łagodny szept, a potem gładkość jej ciała i ona klęcząca nad nim, cała w pomarańczowym, popołudniowym świetle, nadającym jej skórze złocisty kolor. Uśmiechnęła się, przerzucając włosy z ramienia na ramię, a potem pochyliła nad nim powoli.
Michael otworzył oczy, czując jej ciepłe wilgotne ciało tuż obok jego, rozgrzanego i spokojnego. Słyszał jej cichy oddech. Wtulił twarz w jej rozwichrzone włosy, wdychając delikatny zapach. Była tuż obok. Jak zawsze.

W gazetach napisali, że to był tragiczny wypadek. I nic więcej ponad to, że jej ciało znaleziono na jakimś brudnym chodniku, bezwładne, zakrwawione, pozbawione życia. To wszystko co napisali o jego Marii.
Ale on wiedział wszystko, wiedział jeszcze zanim zobaczył bladą jak kreda twarz Maxwella i jego posiniałe usta, gdy wyszedł z pomieszczania, w którym leżało ciało jego Marii, gdzie od półgodziny bezskutecznie męczył się, usiłując tchnąć w jej...zwłoki choć odrobinę swojej siły, swojego ciepła, swojego życia.

— Michael wybacz...wybacz mi...
Kątem oka zauważył rozszerzające się gwałtownie oczy Liz, jej przyśpieszony oddech. Zanim znikneła w ramionach Maxa.
Odwrócił się i odszedł bez słowa, nie oglądając się na nich.
Teraz już wiedział na pewno, kto odebrał mu jego Marię.
I nienawidził się za to.


Twarz Michaela, spokojna, pełna jakiegoś wewnętrznego blasku, którego Liz nie widziała już...
Już od czterech lat.
Podniosła się i przesunęła nieco, po to tylko by klęknąć za plecami Maxa. Nie widziała jego twarzy, bo skrywały ją jego ciemne, długie, zlepione krwią włosy. Delikatnie przeczesała je palcami, mimowolnie rejestrując wzrokiem, jak wiele przybyło siwych w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Pochyliła się i pocałowała go czule w odsłonięte, opalone ramię.

— Max- szepnęła, głaszcząc go po plecach- musimy go pochować.
Właściwie zaczynała przerażać ją łatwość, z jaką w ostatnim czasie wymawiała podobne słowa. Podobne zdania.
Wiedziała że zadygotał. Potem powoli odwrócił się do niej i spojrzał jej w oczy a ona znów poczuła to ogarniające ją nagle uczucie zimna, ten dławiący strach, gdy napotkała jego spojrzenie, a była w nim tylko przejmująca pustka.
Oczy jej męża nie miały prawa nie wyrażać niczego. Oczy jej męża zawsze mówiły jej wszystko, nawet wtedy gdy brakowało im słów, by wyrazić to co czuli, ona wiedziała, że wystarczy zajrzeć w głąb tych bezkresnych, ciemnych oczu i odczytać wszystko to co pozostało niewypowiedziane. Miłość, ból, strach, zmęczenie. Oczy jej męża prowadziły wprost do jego duszy, dlatego znała ją tak samo doskonale, jak każdy fragment jego ciała. Dlatego nie była dla niej tajemnicą, tak jak nie było nią ono.
Teraz nie wyrażały niczego. Absolutnie niczego.

— Tak- rzekł po dłuższej chwili, patrząc gdzieś, na wskroś niej.
Uwielbiała brzmienie jego łagodnego, aksamitnego głosu. Ale nie w tej chwili. W tej chwili wyczula w nim coś, co ją przerażało.
Nie pozwolił jej kopać, a ona czuła, że nie powinna się z nim kłócić. Siedziała więc w milczeniu, patrząc na jego martwą twarz, napięte mięśnie, pokryte błotem i krwią dłonie. Spojrzała na kupkę popiołu, która pozostała za Skóra, który odebrał życie Michaelowi tylko po to, żeby po chwili zginąć z rąk Maxa.
Teraz powoli rozwiewał ją wiatr.
Nad nim nikt nie będzie płakał, nikt nie zamknie mu oczu, nikt nie pochowa.
Odgarnęła włosy z twarzy, starając się odpędzić krążące wokół niej myśli. Dziwne myśli. Spojrzała na swojego pięknego, delikatnego męża, z ciałem pociętym bliznami, z krwią na rękach, we włosach i na twarzy, z zimną pustką wypełniającą oczy. Przymknęła powieki i trwała tak bez ruchu, w milczeniu, aż do chwili gdy poczuła że on stoi przed nią i czeka. Otworzyła oczy i natychmiast zamknęła je ponownie, oślepiona słońcem. Po omacku wyciągnęła do niego rękę, uchwycił ją i dźwignął, pomagając jej podnieść się na nogi. Wtedy napotkała jego spojrzenie i westchnęła cicho.
To był znowu on. Jego bezbronne, zranione, zrozpaczone spojrzenie. Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego twarzy, spojrzała ponad ramieniem na usypaną przez niego mogiłę. Dla niej, ich Michael tam nie leżał. Był gdzieś tam, w jakimś bezpiecznym, lepszym świecie razem z ...
Razem z jej Marią.
Przymknęła oczy i oparła czoło na ramieniu Maxa.

— Zabierz...zabierz mnie do domu- szepnęła, czując jak przesuwa dłonią po jej włosach i delikatnie przytula ja do siebie.


Był dla niej wciąż cudem. Łagodny zarys subtelnej twarzy, ciemne cienie długich rzęs na policzkach, gdy spoglądał na nią z góry, trzymając w ramionach.
I oczy. Zawsze te oczy. Przesunęła dłonią po jego włosach, odgarniając je do tyłu, tak by mogła widzieć go w pełni.

— Max- szepnęła- obiecaj...przysięgnij...ze nigdy mnie nie opuścisz...nigdy...nie odejdziesz...jak oni.
Głos ja wreszcie zawiódł i załkała cicho, czując jak przyciska ją mocniej do siebie.

— Nigdy Liz- rzekł cicho, powoli scałowując wilgoć z jej policzków- nigdy cię nie opuszczę.
Uwierzyła mu. Tak jak wcześniej, dwa tygodnie temu. W dniu, w którym zginęła Isabel. Isabel jego siostra. Siostra Michaela. Jej siostra, ostatnia jaka pozostała jej, po śmierci Marii. Wrócili do domu i Michael poszedł do swojego pokoju, bez jednego słowa. Od czasu gdy zabito Marię , nie dziwiło, nie martwiło i nie wzruszało go nic.
Pozornie. Bo Liz wiedziała ze cierpiał, siedząc tam bez słowa ze spojrzeniem utkwionym w jednym punkcie.
Klęknęła wtedy przed Maxem. To był ten dzień, gdy po raz pierwszy zobaczyła pustkę w jego oczach i poczuła dławiący strach.

— Max- szepnęła łagodnie, gładząc go po twarzy- Max popatrz na mnie.
Nie słyszał jej. Choć jego ciało było tuz obok niej, jej Maxa już tu nie było. Widziała to wyraźnie w jego spojrzeniu, czuła, że jego myśli i dusza wędrują daleko stąd.

— Max proszę cię...powiedz coś do mnie...powiedz cokolwiek- załkała cicho, prosząco- nie...nie zostawiaj mnie...proszę...ty też chcesz mnie zostawić?
Nie reagował. Ukryła twarz w dłoniach i zakołysała się bezwładnie w przód i w tył.

— Nie pozwalam ci rozumiesz!- wrzasnęła w końcu, patrząc na niego z wściekłością, przez łzy- nie wolno ci mnie zostawić!
Z pokoju przybiegł Michael, zaalarmowany jej płaczem. Klęknął obok, spojrzał w twarz Maxa i chwycił go za ramiona, potrząsając brutalnie.

— Nie próbuj- wycedził- nie próbuj zrobić jej tego.
To był ten dzień, gdy Max obiecał jej, ze nigdy jej nie opuści. Uwierzyła mu. Wierzyła mu teraz, gdy obejmował ją delikatnie, kołysząc łagodnie.

— Nigdy nie odejdę Liz...nigdy nie będziesz sama. Obiecuję.
Milczała, pozwalając się kołysać. Jego ramionom, jego głosowi, jego ciepłu.
Potem zaczęła go rozbierać, niemal na oślep. Musiała mieć go blisko, jak najbliżej, w każdym znaczeniu tego słowa. Musiała go poczuć, całego, natychmiast, tak aby utwierdzić się w przekonaniu, że to stan rzeczywisty. Że on naprawdę jest tuż obok, że obejmujące ją opalone ramiona są prawdziwe, dotyk jego ciepłej, pachnącej słońcem skóry nie jest złudzeniem.
Gdy był już całkiem nagi, odsunęła się trochę, by móc na niego spojrzeć, ogarnąć go całego jednym spojrzeniem.
Czy mogło istnieć coś piękniejszego?
Max wyciągnął rękę i delikatnie musnął drobną, fioletową żyłkę na szyi Liz, pulsującą łagodnie jak zawsze w takich chwilach. Jego usta zadrżały lekko i objął jej delikatną twarz o, patrząc na nią z miłością, dotykając jej ust, czoła, policzków. Rozebrał ja tak samo jak ona rozebrała jego, czując pod palcami kruchość, miękkość i bezbronność jej ciała.

— Nigdy cię nie zostawię...moja Liz. Jak mógłbym zostawić kogoś takiego?- uśmiechnął się słabo, cofając się nieco by móc ogarnąć jej drobne ciało jednym spojrzeniem.
Czy mogło istnieć coś piękniejszego?
Położył ją na podłodze, na ich rozrzuconych bezładnie ubraniach i jego ciało znalazło się na niej, wtulone w nią tak mocno, ze zdawali się być jednym, jeszcze zanim ich ciała się połączyły. Liz otworzyła oczy i spojrzała na obejmujące ją ramię. Lubiła patrzeć jak jego ciemna skóra kontrastuje z jej jasną. Mogła to robić godzinami.
Objęła jego ciepłą twarz, czuła jak przywiera do niej coraz mocniej, jego twardy, pulsujący dotyk na jej udach. Zamknęła oczy, przygryzając wargi.
Potem leżała jeszcze długo, w zupełnej ciszy, z twarzą bezpiecznie ukrytą w zagłębieniu jego szyi, wdychając zapach i czując zebrany tam słonawy smak. Oddychał tak spokojnie, jego palce przeczesywały jej włosy. Jak zawsze.
Ubrali się powoli, nie mówiąc nic do siebie. Nie musieli. Wygładziła na nim skórzaną kurtkę, odgarnęła opadające na czoło włosy.

— Taki stanąłeś przede mną...wtedy – rzekła cicho, patrząc mu uważnie w oczy- i powiedziałeś...powiedziałeś...spraw abym przestał kochać ciebie...wtedy nasz świat będzie mógł istnieć.
Milczał, patrząc gdzieś ponad jej głową.

— Ale ja nie mogłam...nie potrafiłam znieść twojego spojrzenia, gdy stałeś na balkonie i patrzyłeś na nas razem...nie udało się...choć próbowaliśmy zmienić przyszłość inną drogą...staraliśmy się tak bardzo.
Głos znowu ją zawiódł.

—Żałujesz?- szepnęła.
Ależ tak. Na pewno żałuje. Myśli o Isabel, umierającej w ciszy, ze spojrzeniem pustym i obcym. Myśli o Michaelu, o grobie który wykopał dla niego gołymi rękami. Myśli o Marii, jej cudownej Marii, leżącej bezwładnie na brudnym chodniku. I żałuje. Żałuje w każdej sekundzie, przeklina siebie każdego dnia. Przeklina ją.
Uniósł jej podbródek, tak aby musiała zajrzeć prosto w jego oczy. Była w nich czułość.
Nie- rzekł cicho- nigdy.
Pogładził ją delikatnie po włosach, nie spuszczając z niej swojego ciemnego spojrzenia. Patrzył wciąż, gdy szła do drzwi, niechętnie oddalając się od niego.

— Niedługo wrócę- uśmiechnęła się, oglądając na niego przez ramię- masz może jakieś szczególne życzenia? Kupić ci coś...specjalnego.
Zawsze gdy zadawała takie pytania, czuła że wykrada dla nich parę sekund normalności. I nie potrafiła wyrzec się tego, niezależnie jak groteskowo to brzmiało.
Wychodząc zatrzymała się na chwilę w drzwiach pokoju Michaela. Jego łóżko.
Nie pościelone, rzecz jasna. On nigdy nie marnował czasu na tego typu niuanse.
Jego nie zamknięty komiks, jeden z tych które uwielbiał najbardziej, pogardliwym prychnięciem przyjmując złośliwości Isabel na temat dorosłych mężczyzn ekscytujących się bajeczkami.
"Baby. Nie są w stanie zrozumieć najprostszych rzeczy"
Jej usta zadrżały w mimowolnym uśmiechu, gdy składała komiks, gładząc dłonią jego szorstką powierzchnię, wciąż przesiąkniętą jego zapachem, naznaczoną jego dotykiem. Przesunęła dłonią po poduszce i jej wargi zadrżały ponownie, jednak już zupełnie inaczej.

— Dobranoc- szepnęła, sama nie wiedząc czemu i szybko wyszła z pokoju.
Zanim znalazła się za progiem, jeszcze raz obejrzała się by spojrzeć na Maxa.
Siedział pod ścianą, w miejscu w którym się kochali i patrzył na nią bez słowa.
W oczach miał miłość. I coś jeszcze, coś co powinno ją było zaalarmować, coś co sprawiło, że na moment zawahała się, zanim nacisnęła klamkę.

— Niedługo wrócę kochanie- rzekła w końcu miękko, wychodząc.
Nie odpowiedział. Nie poruszył się. Tak, to powinno ją było zaniepokoić. I zaniepokoiło, ale stłumiła w sobie ten niespokojny głos, nie na tyle jednak, by nie słyszeć tego cichego szeptu, gdzieś tam na dnie. Który prawie już zamilkł, gdy dwie godziny później znowu stanęła w progu.
Tak że gdy weszła do pokoju, by zobaczyć jego powieszone ciało, nie było niczego, co mogłoby ją przed tym osłonić.
Coś bezładnie rozsypało się dookoła niej. Coś co trzymała na rękach, potoczyło się po podłodze, ale ona nawet nie zauważyła. Zachwiała się i poczuła jak jej kolana boleśnie uderzają o twardą podłogę. Wszystko tańczyło dookoła niej we wściekłym rytmie, pozbawione znaczenia, pozbawione kształtu, pozbawione nazwy. Wśród tego wirowania musiała się podnieść, bo nagle była tuż przy nim i obejmowała jego nogi w kolanach, wtulając twarz w szorstki, skórzany materiał.

— Przecież...przecież mi przyrzekałeś...przecież przyrzekałeś.
Usłyszała swój płacz. Cichy płacz, bo na inny nie miała już siły.
Potem nadszedł zmierzch, a ona wciąż siedziała na podłodze, pośrodku pustego pokoju, kołysząc go ramionach jednostajnym, monotonnym ruchem.
Była noc, ale ona nie czuła zmęczenia, może prócz tego ze jej ramiona zdrętwiały i trzymała go już tylko w objęciach, jego głowa na jej ramieniu. Chyba coś do niego szeptała, ale nie była pewna, nie była nawet pewna jak nazwać to, czym teraz oddychała. Miłość?. Rozpacz? Nienawiść?
Kłamał. Kłamał. Przysięgał że nigdy nie pozwoli, by została sama. Patrzył jej w oczy, obejmował, dotykał, powtarzając cicho te kłamstwa, a ona wierzyła mu bez wahania. Jak zawsze. Przecież...jej Max nigdy nie kłamał.
Kolejna ciepła fala wilgoci na twarzy, kojąca ból tlący się w skroniach i pod powiekami.
Potem zjawił się świt i ona wreszcie znalazła w sobie siłę, by spojrzeć na jego twarz. Po raz pierwszy od chwili gdy go znalazła.
Ranek był chłodny, spokojny i czysty jak kryształ, w jego świetle jego twarz poszarzała, usta pozbawione jednej kropli krwi.
Szybko odwróciła wzrok. W jego rysach nie odnalazła spokoju, który wygładził twarz Michaela poprzedniego dnia. Przesunęła dłonią po jego włosach i pochyliła się, by dotknąć ustami jego warg. Po raz ostatni. Na swój sposób nienawidziła go. Za to kłamstwo. Za to ze odszedł, zostawiając ją samą.
Za to, że go już nie było.
Położyła go na podłodze i wyszła z domu, prosto w słońce, w jego najwcześniejszym, niepewnym wcieleniu. W milczenie, gdy dzień jest już dniem, ale niewielu wychodzi mu naprzeciw, wędrując jeszcze przez sny.
Szła mijając kalekie drzewa, śpiące domy, zimne ulice bez śmiechu i głosów.
Nie wiedziała jak długo, bo tak naprawdę nic obok niej się nie zmieniało, pozostając wciąż w tej samej pustej formie. Coś jednak sprawiało, że jej kroki nie były przypadkowe, że szła do miejsca zawierającego coś, co zniszczyło ją, jej świat, jej życie.
Ale tak naprawdę uświadomiła to sobie dopiero w chwili, gdy zobaczyła ich przed sobą.
Nie bała się, nie poczuła nawet zdziwienia. Zatrzymała się po prostu i popatrzyła na nich w skupieniu.
Ten który stał na czele był wysoki, jasnowłosy, ubrany na czarno. Oczy miał ciemnozielone, lekko skośne. I przeraźliwie puste. Patrzył na nią, przechylając lekko głowę.

— Wreszcie przyszłaś Liz- uśmiechnął się w końcu. Uśmiech ten miał w zamyśle wywoływać dreszcz grozy, ale ona przyjęła go obojętnie- czekaliśmy na panią pani Evans- uśmiechnął się znowu, a ona w spokoju spojrzała na jego towarzyszy, podobnie jak on ubranych w skórzane kurtki, o podobnie jak on pustych oczach i twarzach pozbawionych wszelkiej głębszej ekspresji.
Kavaar odszedł od grupy i stanął przed nią, tak blisko że czuła na twarzy jego ciepły oddech. A także kompletny brak jakiejkolwiek woni. Jakiegokolwiek zapachu, który można przypisać do człowieka, który czyni go kompletnym. Skrzywiła się lekko. Kavaar nie miał w sobie nic z człowieka.

— Nie zaszczycisz mnie słówkiem Liz Evans- szepnął, usiłując dotknąć jej włosów.

— Pieprz się- rzekła krótko, patrząc na niego zimno.
Nie wiedziała jak nazwać uczucie, które przemknęło bo jego pustej twarzy. Gniew? Uraza? Czy on w ogóle był w stanie cokolwiek odczuwać?

— To już lepiej- odparł po chwili, uśmiechając się pogardliwie i cofając o krok. Nie próbował jej już więcej dotykać.

— Jak sądzisz Liz Evans, czy pozwolę cię przepieprzyć tym tam- niedbale machnął ręką- czy też zachowam cię tylko dla siebie?
On tego chce. Chce zobaczyć w twoim spojrzeniu wyraz jaki miewają oczy schwytanego w pułapkę małego zwierzęcia. Chce poczuć, jak się boisz. To go podnieca.
Spojrzała na niego pusto.

— Pieprz się Kavaar. Z tym nie będziesz miał problemu.
Cofnął się znowu, tym razem znaczniej. Widziała jak zaciska dłonie w pięści i z trudem stłumiła uśmiech triumfu. Zapewne zaraz na nią skoczą. Zapewne. Ale było jej wszystko jedno, byleby on nie zobaczył w jej spojrzeniu tego, czego tak uważnie szukał.

— Podobał ci się widok w twoim pokoju? Jak podobało ci się to co zwisało z sufitu?
Usłyszała jego głos, kiedy to mówił i zanim jeszcze sens w pełni do niej dotarł, odwróciła się gwałtownie i spojrzała na niego. Zobaczył wyraz jej oczu i odetchnął głęboko, uśmiechając się z zadowoleniem.

— Jak on nie chciał cię zostawiać...szczerze powiedziawszy nawet się nie dziwię...
Jak on nie chciał cię zostawiać...nie chciał cię zostawiać...nie chciał cię zostawiać...

— Próbowałem się dowiedzieć, gdzie też się udałaś, ale stanowczo odmówił wszelkiej współpracy...mimo że zastosowaliśmy różne hm...środki perswazji...
Jak on nie chciał cię zostawiać...nie chciał cię zostawiać...nie chciał cię zostawiać.
On czeka, czeka na ból na twojej twarzy, tego właśnie chce, tego właśnie nie możesz mu dać.

— Zaproponowałem więc, że poczekamy tu na ciebie razem i wtedy dopiero zaczęła się zabawa...Niech mnie...takiego orgazmu nie miałem nawet gdy rżnąłem jego siostrę...zanim ją zabiłem...
Wstręt. On czeka aż wyleję się z ciebie, wstręt, ból, nienawiść i obrzydzenie. Tego właśnie NIE MOŻESZ mu dać.
Jak on nie chciał cię zostawiać...jak on nie chciał cię zostawiać...nie chciał ...mnie zostawiać.

— Dumny Max Evans... wspaniały Zan...przede mną na kolanach...błagający mnie na kolanach o to żebym pozwolił ci odejść. Na kolanach! Ale on zawsze był sentymentalnym kretynem...pewnie jeszcze myślał że się popłaczę...ale warto było ścigać was przez te wszystkie lata...dla tej chwili...i dla czegoś jeszcze. Kiedy tak bardzo był zajęty chronieniem twojego obrazu w swojej głowie, ja wreszcie znalazłem tam coś czego szukaliśmy bez skutku. Proste?
Granilit...on mówi o nim. Nie pozwolę. Nie pozwolę.

— Potem mogłem go już zabić...i zapewniam cię, że zrobiłem to bardzo powoli.
Potem usłyszała jego wrzask. I zobaczyła swoje paznokcie wbite w jego twarz, sięgające do jego oczu.

— Tu suko!!!
Kątem oka zobaczyła ich zaszokowane twarze za jego plecami. Wbiła paznokcie mocniej i usłyszała jego urywany krzyk. Zachwiał się i runął na piasek. Przez parę sekund nie wiedzieli co robić, kompletnie zaszokowani. Ruszyli do niego i ona wykorzystała tę krótką chwilę. Nie wiedziała jak to się stało, że nagle znalazła się w jaskini, ze wejście nagle zatrzasnęło się za nią. Być może było w niej coś, czego nawet ona nie znała? Wiedziała, ze ma parę chwili, zanim znajdą sposób by wejść za nią. Patrzyła wprost przed siebie. TO odebrało jej wszystko. To było jej przekleństwem. Dlaczego nie miała oddać im tego, sprawić by cierpieli jak ona, jak cierpieli oni wszyscy? By również stało się ich przekleństwem, by drwiło z nich każdego dnia, by w każdej chwili swego życia żałowali, ze coś takiego kiedykolwiek zostało stworzone.
Ale za to umarł Alex. Dlatego odeszła Maria, umierając samotnie na brudnym chodniku. Za to zginęła Isabel. Michael.
Max.
To mogło wystarczyć jeszcze na jedną podróż.
Granilit pulsował mdłym fioletowym światłem, przyzywając ja do siebie.



Jasne, spokojne światło. Podążała w jego kierunku aż do chwili, gdy pod stopami poczuła chropowatą, twardą powierzchnię. Rozejrzała się i już wiedziała że się udało. Podeszła do okna, by stanąć z nim twarzą w twarz.
Zaskoczona, młoda twarz czarnowłosego chłopaka, wyrwanego ze snu, patrzącego na nią ciemnymi oczami bez dna. Zacisnęła powieki, czując wzbierająca pod nimi wilgoć.
Zapewne niezależnie od tego co mu powie, kogo zranią i jak bardzo się zgubią, za kilkanaście lat to on nagle stanie na podobnym balkonie, z posiwiałymi włosami i zmęczeniem w oczach. Spojrzy w jej twarz, młodą zaskoczoną twarz i napotka spojrzenie jeszcze niewinne.
Zapewne.


Wersja do druku