lonnie

Bratnie Dusze (3)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Jechała widząc przed sobą tylko gładką, pustą powierzchnie drogi. Po obu jej stronach strumień drzew, szarpanych boleśnie przez ten przeklęty wiatr, pochylających się nad nią, szemrzących, szepczących coś do niej coraz głośniej.
A ona rozumiała...rozumiała. Niepokój. Niepokój.
Skręciła gwałtownie, wchodząc w ostry zakręt, wyjechała spomiędzy osaczających ją drzew, by wpaść w pierścień następnych.
Nawet nie zdziwiła się szczególnie, widząc go tam, siedzącego tuż przy szosie, w przydrożnym pyle. Jego opalone dłonie zatopione w masie czarnych, lśniących włosów, twarz spuszczona, z brodą wspartą na podciągniętych kolanach. Nie zdziwiła się. Przecież tak miało być. O tym śpiewał wiatr, od samego rana. To wirowało w powietrzu, od pierwszej chwili, gdy dziś otworzyła oczy. Zatrzymała się gwałtownie, parę metrów przed nim, tak ze kurz który wzbił się w powietrze, osiadł na jego włosach. Powoli uniósł twarz.
Oczy miał ogromne, ciemno-bursztynowe, bezkresne. Wrażliwe usta zadrżały lekko, gdy uśmiechnął się delikatnie, spoglądając na nią spod grzywy opadających na czoło włosów. Odpowiedziała mu tym samym, a potem powoli otworzyła drzwi samochodu. i skinęła dłonią.

— Wsiadaj- szepnęła. Podniósł się, dziwnie ociężałym, niezgrabnym ruchem, jakby zbyt długo siedział już w tej niewygodnej pozycji i jego ciało było zdrętwiałe, obolałe. Był wysoki i smukły, silny i dziwnie bezbronny zarazem.
Ale przecież znała go.
Usiadł obok, tak blisko, że poczuła jego delikatny zapach. Zapach wiatru, przebytej długiej drogi i jeszcze czegoś, czego nie potrafiła nazwać, ale to uwielbiała. Bo to był jego zapach.
Spojrzał na nią, a z bliska jego oczy nie wydawały się już być tak niebezpiecznie, mrocznie głębokie. Sarnie oczy. Teraz już wiesz. Teraz możesz mnie już zranić. Wiesz jak.
Potrząsnęła głową, uśmiechnęła się, odrzucając włosy z czoła.

— Chcesz jechać do domu?- spytała cicho a on odpowiedział skinieniem, nie spuszczając z niej spojrzenia.

— Ok.- uśmiechnęła się, odwracając spojrzenie ku drodze, przekręcając z cichym zgrzytem kluczyk w stacyjce.

— Jak mam do ciebie mówić?- spytała, gdy ruszyli.

— Max- odpowiedział patrząc na drogę rozrastającą się przed nimi. Głos miał cichy, łagodny. Ale przecież znała go. Słyszała go dziś w wietrze, od samego rana. Może nawet wcześniej...ale nigdy tak wyraźnie.
Wołanie.

— A ty?- spytał miękko, powracając do niej spojrzeniem.

— Liz Parker- uśmiechnęła się.

— Skąd...skąd wiedziałeś, że tu jestem?- szepnęła.

— Przecież wołałaś mnie, prawda?- rzekł spokojnie, a ona zawstydziła się. Po co pytać o coś, na co zna się odpowiedź?
Zatrzymali się przed domem, na zalanym jasnym słońcem placu. Chciała otworzyć drzwi i po prostu wysiąść, ale powstrzymał ją, kładąc dłoń na jej ramieniu, uśmiechając się nieśmiało. Okrążył samochód i otworzył przed nią drzwi, podając jej dłoń. Ich palce połączył jeden dotyk, pierwszy fizyczny kontakt jakiego doświadczyli od chwili gdy znalazła go przy drodze. Czuła gładkość i chłód jego skóry, silne wibrowanie jego dłoni. Spojrzała w górę, prosto w jego oczy a wszystko wokół posypało się, nagle zdeptane, nieważne, pozbawione znaczenia. Przestało istnieć. Stała z nim pośrodku pustki, czując jak przez jej ciało przepływa nurt. Jego myśli, jego wspomnień, jego uczuć, jego bólu, jego strachu, jego śmiechu. Jak przez jej ciało przepływa on sam.
Chłopak o ciemnych, sterczących włosach, złym a zarazem smutnym spojrzeniu. Jego usta wykrzywiające się w pełnym goryczy, cynicznym uśmiechu. Niepojętym u osoby tak młodej.
Jasnowłosa dziewczyna o niepokojąco pięknej twarzy, wyciągająca ramiona krzycząca coś, czego nie potrafiła zrozumieć, patrząca z przeszywającym bólem...i uczuciem... na niego.
Odskoczyła gwałtownie, spazmatycznie wciągając powietrze. Wokół nich wszystko powstało na nowo, wypełzając z pustki w którą je zepchnęli. Patrzył na nią z bólem, gdy odsunęła się, oddychając urywanie. Jego twarz była jak maska, zastygła w wyrazie cierpienia.
Coś obok nich cicho łkało. Wiatr.

— Przepraszam- szepnęła, patrząc na niego spod rzęs- nie chciałam...

— Nie- przerwał szybko, w dwóch krokach pokonując dystans który nagle ich podzielił- ja...widziałem ciebie...
Tak. To było w tym ułamku chwili, gdy ich dusze opuściły ciała by zamienić się miejscami. Gdy ich treść rozlała się w ich wnętrzu, kiedy mogli ją poczuć, posmakować, doświadczyć...Do końca.

— Nie mieszkasz sama...prawda- spojrzał na nią znowu, w ten sposób który wykluczał wymijający uśmiech, wzruszenie ramion. Oczy miał czujne, smutne.

— Nie- odparła krótko, sama dziwiąc się brzmieniu swego głosu.
Coś pędziło ku nim od lasu...coś co było częścią tego przejmującego, pełnego bólu dźwięku, który docierał do nich wraz z wiatrem, wdzierającym się przemocą pomiędzy ich myśli, rozpraszającym je, nie pozwalającym im stopić się w jedność. To był ten rodzaj wiatru, przed którym pragnie się uciekać, który pragnie się przeczekać gdzieś w ukryciu, w miejscu niedostępnym dla tych obezwładniających, doprowadzających do obłędu dźwięków.

— Choć- uśmiechnęła się, chwytając jego dłoń i pozwalając by jego palce oplotły jej własne.
Poszli razem, wysypaną żwirem, chrzęszczącą pod stopami drogą. Na plecach czuła czyjś lepki wzrok. Ignorowała go, tak jak przenikliwe zawodzenie wiatru wokół nich.
Gdy weszli do środka, TO momentalnie ją odnalazło, dopadło bez ostrzeżenia. Poczuła, że wypuszcza jego dłoń, że biegnie po schodach nie oglądając się za siebie, czując jednak tuż obok jego bliskość, jego ciepło, jego oddech. Wpadła do pokoju.
Leżał tam, całkiem nieruchomy, bezwładny, pozostawiony sam sobie w ostatnim, bladym świetle dnia, łagodnie wydobywającym jego ciało z półmroku. Uklękła szybko, rozpaczliwym, pełnym głupiej nadziei wzrokiem usiłując odnaleźć w jego ciele ślady obecności.
Życia.
Załkała cicho, jak małe, zranione zwierzątko. A więc to tak....tak po prostu, jak zawsze się obawiała. Odszedł, gdy ona odwróciła się chwilę. Kiedy nie było jej obok, tak aby mogła potem nienawidzić siebie przez resztę życia, powracając do tych paru chwil, które wystarczyły by się wymknął...by pozwolił się pokonać.

— Nie- szepnęła, przywierając mokrym, rozgrzanym policzkiem do jego bezwładnej, wychudzonej dłoni- przepraszam...przepraszam.

— Lizzy?
Podniosła gwałtownie głowę i spojrzała prosto w jego podkrążone, zapadnięte oczy. Spoglądał na nią na wpół przytomnie, wyrwany ze snu. Wyciągnął dłoń i kciukiem starł wilgoć z jej policzka- dlaczego płaczesz? Zdrzemnąłem się trochę...dzięki pani Lindley- jego usta zadrżały w kpiącym uśmiechu, cieniu tego kim był dawniej- ta kobieta jest lepsza niż wszystkie środki nasenne razem wzięte.
Starała się odwzajemnić jego uśmiech, ale nie potrafiła. Czuła jak w głębi niej coś powoli i nieubłagalnie pęka, coś się rozdziera, coś co chroniło ją i pozwalało kontrolować siebie przez wszystkie te lata. Czuła, że musi wyjść, teraz, natychmiast, zanim będzie za późno i na jego oczach ona rozsypie się, na jego oczach wyzwoli, to co rosło w jej ciele...
Przez te wszystkie lata.
Poderwała się na równe nogi, nie patrząc na niego.

— Przepraszam tato- szepnęła, wychodząc z pokoju i nie oglądając się za siebie.
Wchodząc do siebie, zastygła w progu. Max.
Był tam, siedział na jej tapczanie zwrócony twarzą do okna, jego szczupłe, pochylone plecy budziły nagłą potrzebę położenia na nich dłoni w odruchu ukojenia. Budziły pragnienie wtulenia w nie twarzy i trwania tak bez względu na czas, bez względu na cokolwiek co nie było nim.
Odwrócił się jakby słysząc jej myśli i spojrzał na nią bez słowa. Jego spojrzenie sięgnęło do niej, przenikając przez wszystkie starannie budowane przez nią zapory. I wtedy to się stało...
Usłyszała czyjś nieopanowany, przerażający, rozdzierający szloch, czyjeś pełne rozpaczy łkanie, zawodzenie osoby która cierpiała od lat...w całkowitym milczeniu.
Zanim zrozumiała, kogo słyszy, było już za późno, by mogła to okiełznać, ponownie wtłoczyć w głąb siebie, pozwolić buntować się , kipieć, kłębić wewnątrz niej w ciszy, niedostrzegalnej dla nikogo.
Potem poczuła jego dłonie na swojej twarzy, jego dłonie delikatnie obejmujące jej policzki, czuła ich ciepło, choć wciąż pamiętała chłód, który przeniknął ją gdy przed domem wzięła go za rękę.

— Cicho- szepnął łagodnie- nie trzeba tak płakać...
Odpowiedziała mu płaczem, który ponownie zabrzmiał jak skomlenie ranionego zwierzątka.

— Masz rację- rzekł cicho- trzeba. Płacz Liz...płacz. Ja...tu jestem.
Jego głos...łagodny szmer...daleki...bliski. A tuż obok niego inny, tak bardzo podobny. Szmer deszczu opadającego na liście, rozpryskującego się gwałtownie w nagłym zderzeniu, wypełniającego powietrze łagodnym, świeżym zapachem, zapachem który nie sposób dobrze nazwać w ludzkim języku.

— Wszystko będzie dobrze Liz...wszystko jeszcze będzie dobrze. Obiecuję...Wierzysz mi?- znów ten jego łagodny, lekko ochrypły głos.
Uniósł jej twarz tak, że musiała spojrzeć mu w oczy i powiedzieć, że tak, ze wierzy...że wierzy mu.
Bo przecież znała go. Wiedziała o tym, czuła tak samo jak to, że deszcz za oknem powoli zamiera, cichnie, jak jest już tylko szeptem, pojedyncze krople uderzają o liście, w tym spokojnym, starym jak świat rytmie, który zawsze towarzyszył jej na drodze do snu .
Spojrzała na nie niego uważnie.

— Ty już nie masz nad kim płakać prawda?- spytała nagle, pewność w jej glosie.

— Nie- szepnął, szybko odwracając wzrok. Objęła jego twarz i zmusiła by na nią spojrzał, w ten sam sposób w jaki on wcześniej postąpił z nią.
Chłopak o ciemnych, niesfornych włosach, złych a zarazem smutnych oczach. Jego twarz...nagle nienaturalnie, makabrycznie nieruchoma.
Dziewczyna o niepokojąco pięknej twarzy, wyciągająca do Niego ramiona, czułość w jej oczach. Dziewczyna leżąca nieruchomo przy schodach, cieniutka nitka krwi płynąca kącikiem jej ust...
Poczuła wilgoć pod palcami i otworzyła oczy by spojrzeć na mokrą twarz Maxa.

— Jak...jak to się stało?- spytała głucho.

— Nigdy o to nie pytaj- odpowiedział cicho i coś w jego pociemniałych z bólu oczach sprawiło, że posłuchała.
To powinienem być ja...
Potrząsnęła głową w milczeniu, obejmując jego twarz.
Samotność. I strach. Po obu jego stronach strumień, ludzki prąd pełen twarzy, sinych, obłych, fascynująco nijakich. Dla nich samych. Dla niego nie, niestety.
Strumień płynął a on odczuwał wibrowanie powietrza wokół siebie. Zmęczenie. Smutek. Wściekłość. Zmęczenie. Rezygnacja. Zmęczenie, potworne zmęczenie.
Gwałtownie wciągnęła powietrze.
Szedł przez ten ludzki szpaler, pojedynczy element, zawsze gotów by do niego przeniknąć, czekać z nadzieją aż do tej jednej nieuchronnej, znienawidzonej chwili, gdy go wyplują, ponownie zlewając się w jeden spoisty, mknący, zamknięty nurt.
Z obu jego stron niekończący się, milczący pochód. Tak bliski, że mógł wyciągnąć dłoń i dotykać, czuć pod palcami ciepło, zimno, twardość, wibracje, obcość...
Bliskość?
Nie było czegoś takiego.
Zamknęła oczy i pozwoliła mu patrzeć.
Pozwoliła mu widzieć siebie, czteroletnią dziewczynkę, pierwszy dzień w przedszkolu, okropna sukienka w czerwone filiżanki, źródło jej małej, dziecinnej udręki. Nie wiedziała jak, ale poczuła że on się uśmiecha...
Jej cicha duma, bo uszyła ją jej matka...po raz pierwszy w życiu uszyła coś tylko dla niej...
Szybki, przelotny dotyk warg na policzku, jej matka poprawiająca włosy, spoglądająca na nią z góry z zakłopotaniem...wyraz oczu ojca, zaciskającego palce na jej ramionach, spoglądającego w ślad za oddalającym się samochodem, bez słowa wpatrującego się w wirujący nad drogą pomarańczowy kurz...I ona sama, patrząca w milczeniu na jego nieodgadnioną twarz, którą nauczyła się kochać bardziej niż cokolwiek innego na świecie.
I ostatnie lata, które nauczyły ją w spokoju i rezygnacji patrzeć jak on umiera.

— Dziękuję- szepnął Max i otworzyła oczy, patrząc na jego urodziwą twarz, po raz kolejny tego dnia wstrząśnięta, jak wiele potrafią wyrazić jego oczy- ja...ty dałaś mi...
Skinęła głową. Tak. W tej jednej krótkiej, nieuchwytnej chwili, ofiarowała mu to, czego szukał przez całe życie. Czego szukał bo utracił całkowicie w chwili, gdy chłopak o złych i smutnych oczach i niepokojąco piękna dziewczyna, na zawsze zostali zabrani z jego życia.
Bliskość.

— Tak jak ty dałeś ją mnie- powiedziała cicho.
Potem była już tylko ona i mogli odczuwać ja w pełni, niczym już nie zakłóconą. Był szorstki i miękki dotyk jego warg, był ich słodki i słony smak, był szelest jego dłoni przesuwających się po jej obnażonej skórze, która nagle przestała być chłodna. Były jej ciemne oczy, nagle wypełniające się światłem, gdy wyłowiły go z mroku, były jej drobne, miękkie palce na jego ciele, na każdym jego skrawku, dotykające niecierpliwie, czujące pod sobą tętniącą krew, twardość i delikatność jednocześnie, był ten nagły cudowny uśmiech pojawiający się w kącikach jej ust, błysk w oczach gdy patrzyła na jego twarz, obserwując reakcję...był jego urywany oddech na jej policzku, jego ciężar na niej, było ciepło ich splecionych rąk, ciał, myśli, spojrzeń, w jednej i tej samej chwili. Były ich ciała, tak niemożliwie sobie bliskie, poruszające się w tym jednym, starym jak świat rytmie.
I byli oni sami, jeszcze bardziej bliscy.

Poprzednia część Wersja do druku Następna część