Graalion

Historia pewnego dolara (3)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

— Możesz w to uwierzyć? – Maria pokręciła głową wychodząc za Liz z kuchni. – Izzy jako mężatka.

— Wciąż nie możesz tego przeżyć? – roześmiała się jej przyjaciółka.

— Ty za to przyjmujesz to nadzwyczaj spokojnie – dziewczyna spojrzała na nią podejrzliwie. – Nasza bądź co bądź przyjaciółka wychodzi za mąż, za kogoś kogo praktycznie nie znamy, a po tobie spływa to jak woda po kaczce.

— To nie tak – Liz zmarszczyła brwi biorąc bloczek w którym zapisywała zamówienia. – Mnie to również trochę niepokoi. Ale jeśli Isabel naprawdę go kocha ... Ona również zasługuje na to, by kogoś mieć, wiesz?

— Przecież nie mówię, że nie powinna się z nikim spotykać. Ale ...

— Ale?

— Ale dlaczego ona wychodzi za mąż jako pierwsza? – wybuchnęła Maria. – Gdybyś to była ty jeszcze bym to przebolała, zresztą ty i Max zawsze byliście tacy ... no, tak "straszliwie" zakochani. Podejrzewałam nawet, że pewnego dnia po prostu wyjedziecie do Las Vegas i pobierzecie się potajemnie w jednej z tych małych kapliczek.

— Na przykład w kapliczce imienia Elvisa?

— No tak, zapomniałam. Przecież już raz to przeżyłaś.

— To właściwie nie byłam ja – sprostowała Liz. – Max z Przyszłości ...

— Hej – pan Parker podszedł przerywając tą ożywioną dyskusję. – Wiem, że proszę o wiele, ale gdybyście tak mogły zająć się paroma klientami ...

— Tak, tak, tato, zrozumiałyśmy aluzję – Liz westchnęła przewracając oczami. – Już idziemy.
Ruszyły w stronę zajętych stolików. Maria uśmiechnęła się dyskretnie. Cieszyła się, że stosunki między jej przyjaciółką a jej ojcem się polepszyły. Wciąż nie była to serdeczność, ale widać było znaczną poprawę. A to dobrze rokowało na przyszłość. Bo wcześniej czy później pan Parker będzie musiał zaakceptować Maxa. Nie będzie miał wyboru. Ta para zbyt dużo przeżyła, by coś tak błahego jak sprzeciw rodziców mógł ich rozdzielić.

— Dzień dobry, witamy w Crashdown – powitała mężczyznę siedzącego przy stoliku.
Powinna jeszcze dodać coś o Roswell, jakie to jest znane z katastrofy w 1947-tym, ale nie zdążyła, gdyż mężczyzna przerwał jej machnięciem ręki.

— Wiem, wiem – mruknął. – Stolica ufoludków i tym podobne bzdury. Nasłuchałem się już tego dzisiaj. Poproszę tylko kawę i jakieś ciastko.

— Już się robi – Maria skinęła głową ze zrozumieniem. Wiedziała, że dla większości mieszkańców Roswell widok turysty oznaczał tylko jedno – okazję do zarobienia paru dolców. – Może być jagodowe?
Mężczyzna skinął głową niemal nie słuchając i oparł się wygodniej na krześle. Widać było, że jest potwornie zmęczony. Mimo młodego wieku na jego twarzy dojrzała kilka zmarszczek. Oczy miał przymknięte, jakby przed zaśnięciem powstrzymywała go jedynie silna wola. Kilkudniowy zarost i pomięte ubranie świadczyły, że ostatnimi czasy miał co innego na głowie niż przejmowanie się swoim wyglądem czy miejscem noclegu. Odeszła od jego stolika i skierowała się do starszej pary siedzącej w rogu. Przyjęła od nich zamówienie (chwilę to potrwało, gdyż oni z kolei byli ciekawi wszystkiego co związane z katastrofą w 47-mym), po czym przekazała je do kuchni. Zerknęła jeszcze raz ciekawie na tamtego faceta. Mógł mieć jakieś 25-30 lat. Czarne włosy opadały mu na oczy, brązowa skórzana kurtka opinała zwalistą sylwetkę. Gdyby się uczesał i ogolił mógłby być całkiem przystojny – oceniła. Ciastko i kawa nie wymagały wiele przygotowań, więc już po chwili ponownie była przy jego stoliku.

— Dzięki – mruknął nieco nieprzytomnie. – Ile płacę?
Odpowiedziała patrząc jak wyciąga portfel i zagląda do środka. Nie mogła nie zauważyć, że banknotów było żałośnie mało. Wyjął 5 dolarów i podał jej, po czym chwycił kawę i trzema szybkimi łykami wypił ponad połowę zawartości kubka. Maria nieco zdziwiona (kawa była gorąca) wydała mu resztę. Wśród banknotów był jeden, który choć pognieciony i wymięty, wydawał się nowszy od pozostałych. Chciała odejść gdy jego nagle skupione spojrzenie przykuło ją do podłogi. Wolnym ruchem sięgnął do kieszeni i wyciągnął jakąś fotografię.

— Widziałaś może kiedyś tego mężczyznę? – spytał pozornie nonszalanckim tonem, lecz Maria wyczuła, że bardzo mu zależy na odpowiedzi.
Przyjrzała się zdjęciu i przeszedł ją dreszcz. Od razu rozpoznała to zimne, pozbawione duszy spojrzenie.

— Znasz go, prawda? – mężczyźnie rozbłysły oczy, gdy zauważył jej reakcję na zdjęcie. – Był tutaj. Dawno?

— Przyjechał jakiś tydzień temu, może trochę więcej – w jej wzroku widać było podejrzliwość. – Od tego czasu był tu raz, może dwa razy. Czy to pański znajomy?

— Niezupełnie – w jego śmiechu nie było odrobiny wesołości.
Tak uśmiecha się rekin do swojej ofiary – pomyślała Maria i zadrżała. Że też to zawsze jej trafiają tacy klienci.

— Dziękuję, bardzo mi pani pomogła – mężczyzna skinął jej głową, chwycił ciastko i skierował się do wyjścia.
Maria patrzył jeszcze kilkanaście sekund na drzwi za którymi znikł nieznajomy, po czym z głośnym westchnieniem wypuściła z siebie powietrze. I pomyśleć, że jeszcze parę lat temu uważała, że Roswell jest najnudniejszym miejscem na świecie. Może powinnam ostrzec tego faceta ze zdjęcia – przemknęło jej przez głowę, ale zaraz wzruszyła ramionami. I tak nie wiedziałaby gdzie go szukać, a poza tym ... jakoś dziwnie nie miała ochoty się z nim spotykać. Wciąż pamiętała jego wzrok taksujący ją w poszukiwaniu czegoś, czego jednak nie udało mu się znaleźć. Powiem mu jeśli tu przyjdzie – podjęła decyzję i od razu poczuła się lepiej. Ruszyła odebrać zamówienie starszej pary.

Max przetarł dłonią oczy. Jechał cała noc i zmęczenie dawało o sobie znać. Spojrzał z niepokojem na wskaźnik poziomu paliwa. Do Roswell pozostało jeszcze prawie 200 kilometrów. Chyba musiał gdzieś zatankować. Przymknął na chwilę powieki, by raz jeszcze zobaczyć twarz Liz, choćby tylko w myślach. Boże, ależ on za nią tęsknił. Potrzebował jej uścisku, mówiącego mu, że wszystko będzie dobrze. Spojrzał na komórkę leżącą na fotelu obok. Powinien zadzwonić, powiedzieć jej że jest w drodze do domu. Do niej. Ale bał się. Przypomniał sobie tą chwilę, gdy stał przed statkiem kosmicznym patrząc jak Kal próbuje go uruchomić i wtedy nagle zadzwonił telefon. Wiedział że to ona. Poczuł to jeszcze nim wyjął dzwoniącą komórkę z kieszeni. Ale nie mógł odebrać. Co miał jej powiedzieć? "Właśnie stoję przed naszym pojazdem i jak wszystko dobrze pójdzie za parę minut będę przemierzał próżnię kosmosu, by odnaleźć mojego syna, wiesz, tego którego miałem z Tess"? "Może mnie nie być parę tygodni, miesięcy lub lat, ale nie martw się, w końcu wrócę i będziemy już zawsze razem – ty, ja i mój syn"? Czując się jak największy tchórz wyłączył telefon. Teraz wiedział, że powinien był odebrać. I zadzwonić wtedy kiedy miał zadzwonić. Powinien był z nią porozmawiać, wyjaśnić jej. Kal miał rację, zachowywał się jak potworny egoista. Nie chciał słyszeć bólu w jej głosie, tej spokojnej rezygnacji, gdy mówiła mu, że wie jak ważne jest dla niego odnalezienie syna, że rozumie. W takich chwilach przechodziło mu przez myśl żeby odpuścić. Szanse na to, że go odzyska były przecież znikome. Miał wreszcie Liz, swoją ukochaną Liz, a choć jej ojciec krzywo na niego patrzył, wiedział że w końcu się dogadają. Przecież obaj kochali Liz. Lecz gdy tylko myśl o rezygnacji pojawiała się w jego głowie, pojawiała się kolejna fala cierpienia pochodząca od jego syna. I pojawiał się wstyd. On miałby żyć szczęśliwy z Liz, podczas gdy to dziecko, nic przecież nie winne temu co wydarzyło się pomiędzy jego rodzicami, doznawałoby nie wiadomo jakich katuszy z rąk Kivara? Nie mógł na to pozwolić. Nie jego syn. A teraz ostatnia szansa na jego odzyskanie roztrzaskała się na betonowej podłodze hangaru. Ostatnio nic mu się nie udawało. Krzywdził wszystkich wokół siebie. Swoją matkę, Liz, Kala. Transmutant może i był mordercą, jednak Max mógł zrozumieć jego pragnienie bycia człowiekiem. Sam też często marzył o byciu zwykłym nastolatkiem, bez tego całego kosmicznego dziedzictwa. Mając Liz u boku byłby wtedy całkowicie szczęśliwy. Raz jeszcze zerknął na telefon. Nie. Może to tchórzostwo, ale chciał z nią porozmawiać normalnie, twarzą w twarz. Chciał ją prosić o wybaczenie, poczuć jej dłonie na swojej szyi. Musiał spojrzeć w jej oczy, które, wiedział o tym, będą pełne łez i które spojrzą na niego z wyrzutem, pełne żalu i bólu. Zasłużył sobie na to. Czy przyjmie go z powrotem? Po tym wszystkim co jej zrobił? Po tym całym cierpieniu jakie przez niego przeżyła? Obiecał sobie, że jeśli mu przebaczy, od teraz to ona będzie zawsze stać na pierwszym miejscu. Ostatnio myśli o synu zbyt często zaprzątały jego głowę. Teraz, gdy okazało się, że pojazd kosmiczny jest niesprawny, będzie mógł cały czas poświęcić jej.

— Wybacz mi, synu – szepnął ze smutkiem. – Próbowałem, naprawdę próbowałem. Ale zawiodłem cię. Zawiodłem wszystkich. Lecz przynajmniej w stosunku do Liz spróbuję to naprawić – podniósł wzrok i wpatrzył się w rozgwieżdżone niebo. – Przepraszam.
Zauważył znak stacji benzynowej i zwolnił. Po chwili skręcił w otwierający się po lewej stronie wjazd i zahamował przy jednym z dystrybutorów. Przy kolejnym zauważył jeszcze jeden samochód, białego Volkswagena, który jednak stał pusty. Szybko zatankował swoje auto i wszedł by zapłacić. W środku zauważył tylko dwoje ludzi, sprzedawcę i mężczyznę w brązowej skórzanej kurtce, zapewne właściciela Volkswagena. Mężczyzna właśnie skończył płacić i skierował się w stronę Maxa. Nim go minął i wyszedł, ich spojrzenia przez ułamek sekundy się spotkały i chłopak poczuł jak po kręgosłupie przechodzą mu ciarki. W oczach mężczyzny zobaczył błysk triumfu, widział tam też jednak tak głęboką rozpacz ... Jakby stracił wszystko co miało dla niego na tym świecie znaczenie. I jakby jedyna rzecz jaka trzymała go jeszcze przy życiu właśnie została zakończona. Max widział już raz podobne spojrzenie. Tak patrzał na niego Hubble, gdy mierzył do niego z pistoletu. Przez prawie 30 lat poszukiwał zabójcy swojej żony i ich nienarodzonego dziecka, opętało go to całkowicie, a teraz misja jego życia dobiegała końca. Max obejrzał się. Mężczyzna wsiadał właśnie do wozu. Czy powinienem coś zrobić? – zastanawiał się gorączkowo chłopak. Zanim zdołał podjąć decyzje, mężczyzna odjechał. Po chwili Max roześmiał się kręcąc głową. Co też mu strzeliło do głowy? Miał gonić faceta bo nie spodobało mu się jego spojrzenie? Naprawdę jestem zmęczony – pomyślał. Podszedł do sprzedawcy i zapłacił za paliwo. Otępiałym wzrokiem patrzył jak facet odlicza resztę. Czy tylko mu się zdawało czy banknot (jedyny pośród bilonu) wyglądał nienaturalnie? Nie, stwierdził gdy chował go do portfela. Z banknotem wszystko było w porządku. To z tobą coś jest nie tak. Napięcie jakie odczuwał podczas całego pobytu w L.A. dawało o sobie znać. Kiedy wrócił do samochodu, siedział przez chwilę bez ruchu opierając czoło o kierownicę.

— Jadę do ciebie, Liz – wyszeptał przekręcając kluczyk w stacyjce. – Wracam do domu.

Biały Volkswagen nabierał prędkości. Johnny niespokojnie zerknął we wsteczne lusterko, po czym uspokojony skierował wzrok z powrotem na drogę. Nie bał się policji, od tamtego pamiętnego dnia nie czuł strachu przed niczym, ale mogliby mu przeszkodzić w tym co musiał zrobić. Co musiał dokończyć. Chciał jeszcze raz zerknąć do tyłu, ale się powstrzymał. Bagażnik był dobrze zamknięty. Wiedział o tym, gdyż sprawdzał kilka razy. Jego poszukiwania dobiegły końca. Potwór który zniszczył ich życie był martwy. A on postara się, by nie został po nim żaden ślad.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część