Graalion

Historia pewnego dolara (2)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

— Przepraszam?

— Tak? – Maria odwróciła się.
Zobaczyła wysokiego mężczyznę około trzydziestki, w czarnym podartym swetrze. Mężczyzna siedział przy stoliku i najwyraźniej czekał na przyjęcie zamówienia. Nie podobało jej się jego spojrzenie. Jakby porównywał ją do kogoś, kogo znał, w jakimś sobie tylko znanym celu. I te oczy. Szare, bez wyrazu. Jeśli to prawda, że oczy są zwierciadłem duszy, to ten facet musiał ją stracić dawno temu. Przeszedł ją dreszcz, ale spróbowała się uśmiechnąć.

— Co podać?

— Wezmę Pierścienie Saturna i ... hmm, może jakiś napój. Macie grapefruitowy?

— Oczywiście. Już podaję.
Odeszła starając się, by jej chód nie zdradzał zdenerwowania. Ben odprowadził ją wzrokiem. Z rozczarowaniem pokręcił głową. To nie była ona . To nie Alicja. Przez chwilę myślał ... ale nie, nie była nawet do niej podobna. Łączyło je chyba tylko to, że obie były blondynkami. I obie były młode. Jednak patrząc na tę kelnerkę nie widział Alicji. Spojrzał na nią jeszcze raz. Podeszła właśnie do jakiegoś długowłosego chłopaka siedzącego samotnie przy stoliku. Zaczęli rozmawiać, chyba dobrze się znali. Chłopak miał na sobie mundur. Ben opuścił gwałtownie wzrok. Czy to możliwe, żeby ktoś wiedział? Nie, to paranoja. To tylko zwykły znajomy tej kelnerki, który przyszedł tu coś zjeść. Może jej chłopak? To na pewno nie miało nic wspólnego z nim. Spojrzał jeszcze raz na chłopaka. Z jego ust wydobyło się pełne ulgi westchnięcie. To nie był mundur policjanta. Chłopak był ochroniarzem. Spojrzał na swoje dłonie. Drżały. Co z tobą, Ben? Zdenerwował cię jeden ochroniarz? W dodatku nastolatek? Odetchnął głęboko. I drgnął niespokojnie, gdy do kawiarni weszło jeszcze kilku gości w mundurach ochroniarzy. Zaczęli wykrzykiwać swoje zamówienia jeszcze nim dosiedli się do kolegi. Ben zacisnął pięści. Dlaczego reagował tak nerwowo? W tym miasteczku było coś takiego, co przyprawiało go o ciarki. Może źle zrobił przyjeżdżając tutaj. Może powinien ...

— Pański sok.
Potrzebował całej swojej siły woli by nie poderwać się z krzykiem. Zamiast tego spokojnie odwrócił się do kelnerki i pozwolił jej postawić szklankę na blacie swojego stolika.

— Pierścienie Saturna zaraz będą. Chce pan coś jeszcze do tego?

— Nie, nie. To wszystko.
Kelnerka odeszła. Zbliżyła się do jakiejś brunetki, która właśnie weszła do kawiarni. Serce Bena zabiło mocniej, lecz zaraz uspokoiło się. To również nie była ona. Do cholery, Alicjo, wiem że tu jesteś. Czuję to. Więc przestań się ukrywać i pokaż się. Czekam. Brzęk rozbitych talerzy przyciągnął jego uwagę. To jego kelnerka upuściła jakieś naczynia. Ochroniarze zaczęli bić brawo, lecz szybko zostali uciszeni przez tego znajomego kelnerki. Ben dyskretnie rozejrzał się ... i zamarł. To była ona. Przy tamtym stoliku, z jeszcze jedną dziewczyną i dwoma chłopakami. Rozmawiała i śmiała się wesoło nad hamburgerem i frytkami z ketchupem. To była Alicja. Chyba poczuła, że się w nią wpatruje, bo spojrzała na niego. Szybko odwrócił wzrok. Na szczęście w tym samym momencie kelnerka przyniosła zamówione danie. Jadł pochylony nad talerzem, popijając sokiem i zerkając od czasu do czasu na dziewczynę. Tak, to bez wątpienia była Alicja. Te same włosy, te same oczy. Wyglądała trochę młodziej, ale z całą pewnością to była ona. Nagle podniosła się. Ona i jej przyjaciele skierowali się do wyjścia. Szybko dokończył posiłek i wyjął portfel, by zapłacić. Pomiędzy banknotami, które położył na stole, był jeden który wydawał się nieco mniej zniszczony od pozostałych. Ben szybko wstał i ruszył za wychodzącymi. Tymczasem Maria podeszła do opuszczonego dopiero co stolika i zebrała pieniądze ze stolika.

— No, no, no, dolar dwadzieścia napiwku. Nieźle – mruknęła.
Mimo wszystko cieszyła się, że pozbyła się tego klienta. Był jakiś ... dziwny. Przyprawiał ją o ciarki. Ale cóż, gości się nie wybiera. Chyba, że jest się panem Parkerem, wtedy można zabronić chłopakowi córki wchodzić do swojego lokalu. Potrząsnęła głową chowając napiwek i odnosząc zapłatę za posiłek do kasy. Miała nadzieję, że ojciec Liz w końcu odpuści i pozwoli im się spotykać. Jej przyjaciółka była w nienajlepszym nastroju. Spojrzała na nią. Liz właśnie odbierała zamówienie od jakiejś pary turystów. Wprawdzie jej stosunki z ojcem układały się coraz gorzej, ale starała się nie dać tego poznać po sobie przed klientami. Naprawdę się starała. Tylko czasami jej nie wychodziło.

— Maria! Tosty i naleśniki do odebrania!

— Już idę!

Maria ziewnęła odwieszając strój kelnerki do szafki. To był dłuuugi dzień. A ona była skonana. Starała się nieco odciążyć Liz, by ta miała siłę spotykać się jeszcze po pracy z Maxem, ale na dziś miała już dosyć. Cóż, w każdym razie nie można powiedzieć, żeby dzień był kompletnie stracony. Wyjęła portfel i włożyła do niego dzisiejsze napiwki. Było tego całkiem sporo. Dzięki temu że Michael wreszcie zarabiał i mógł płacić za kolacje, jej oszczędności zaczęły rosnąć. Michaela zapewne też biorąc pod uwagę, że nie byli na randce od ... od bardzo dawna. Ale to się zmieni. W sobotę pójdą wreszcie na prawdziwą randkę i, Bóg jej świadkiem, będą się dobrze bawić. Choćby go to miało zabić.

— Uff, jestem padnięta – Liz weszła i oparła się o ścianę.

— Wyglądasz na zmęczoną – zauważyła Maria.

— Dzięki – Liz uśmiechnęła się kwaśno. – To właśnie chciałam usłyszeć.

— Nie martw się – Maria poklepała ją żartobliwie po ramieniu. – Przy Maxie zaraz odzyskasz siły.

— Ćśś – Liz uciszyła ją oglądając się nerwowo. – Ojciec może usłyszeć.

— Och, wybacz. Chyba lepiej już pójdę, zanim mój niewyparzony język wpakuje cię w jakąś kabałę. Na pewno nie chcesz, żebym ci pomogła zamknąć?

— Nie, już i tak dość za mnie zrobiłaś. Dzięki. Ojciec naprawdę mnie ciśnie ostatnimi czasy. Chyba ma nadzieję, że po pracy będę padać na łóżko jak kłoda i od razu zasypiać, dzięki czemu oczywiście nie będę mogła spotykać się z Maxem.

— Znam kogoś, kto po pracy pada na łóżko jak kłoda i nie ma czasu na romantyczne randki – mruknęła Maria.

— Jest aż tak źle? – Liz z troską spojrzała na przyjaciółkę.

— Eee, jakoś sobie poradzę. Jutro mamy zjeść razem lunch w szkole, a pojutrze ma mnie zabrać na kolację. I lepiej żeby tego nie spaprał.

— Bo inaczej go zabijesz?

— I będzie to baaardzo bolesna śmierć.
Roześmiały się.

— No, to ja pędzę. Przyjemnego wieczoru z ... no wiesz kim.

— Dzięki. I nie martw się, wprawdzie Michael był ostatnio trochę rozkojarzony, ale na pewno wie, jak ważna jest dla ciebie ta sobota. Na pewno się postara.

— Dzięki. Pa.

— Pa.
Maria wyszła, a Liz patrzyła jeszcze chwilę na drzwi. W końcu wzięła głęboki wdech i wróciła na salę. Nie chciała, by ojciec musiał ją wołać. W ogóle nie chciała go słyszeć.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część