Hotaru

Samotność o Północy (8)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Dochodziła trzecia nad ranem, kiedy czarny samochód Phillipa Evansa za-parkował przed domem. Z auta wysiadło dwoje ludzi.
Weszli tylnym wejściem od strony kuchni. Phillip szedł pierwszy. Zapalił światło.

— Usiądź. – wskazał na niewielką jadalnię – Zrobię coś do jedzenia.

— Proszę sobie nie zawracać głowy! – potrząsnęła głową przecząco – Kiedy pan rozmawiał z sędzią, pani Thomas wmusiła we mnie kolację.

— Oh...
Wszedł do salonu i bez zbędnych ceregieli zaczął przygotowywać jej po-słanie. Wskazał też, gdzie jest łazienka.

— Żałuję, że nie mogę zaproponować ci nic lepszego. Ten remont nie mógł się wydarzyć w gorszym czasie.

— Proszę się nie martwić. Spałam w różnych dziwnych miejscach. Nie po-trzebuję luksusów. – mruknęła pocieszająco.

— To nie znaczy, że tak ma być zawsze! – oznajmił poważnie – Zasłużyłaś na kilka godzin spokojnego snu. Ten dzień był bez wątpienia bardzo mę-czący.

— Kolejne też będą. – skrzywiła się.

— Tak. Bycie dorosłym to nie tylko ucieczka od koszmarnych wspomnień, Liz. No i trzeba wiele wyjaśnić panu Parkerowi.

— Elizabeth! – poprawiła.

— Przepraszam. Trudno po tylu latach przestawić się.
Uśmiechnęła się smutno i powędrowała do łazienki. Kiedy wróciła do poko-ju, nikogo już nie było i paliła się jedna mała lampka.
Usiadła na kanapie, poprawiła poduszkę i położyła się. Z kieszeni wyjęła niewielką komórkę, by sprawdzić czas.

— Od dwóch godzin dorosła. Nieźle... – szepnęła w ciemność. Potem za-mknęła oczy i skoncentrowała się. Miała ochotę porozmawiać z Avą w swoim własnym śnie.


Max budził się zazwyczaj przed szóstą rano, o siódmej schodził na dół. I zazwyczaj o siódmej spotykał się z Isabel na schodach.
Tym razem ku jego zaskoczeniu siostra czekała tylko na chwilę, kiedy usłyszy jakiś ruch, po czym wparowała do jego pokoju i usiadła przed jego biurkiem.

— Nie uwierzysz, jak ci pokażę... – wyszczerzyła zęby w radośnie złośliwym uśmiechu, kiwając się w tę i z powrotem na obrotowym fotelu.

— Cześć Isabel. Jak miło, że wpadłaś! – mruknął zaspanym głosem, wci-skając twarz w poduszkę. Niespecjalnie interesowało go, co ma do powie-dzenia. Pragnął tylko spać, spać, spać.

— Ojciec wrócił o trzeciej nad ranem. Ale nie sam. – Isabel nie byłaby Kró-lową Lodu, gdyby nie potrafiła odpowiednio rozbudzać ciekawości – Rodzi-ce rozmawiali jeszcze w nocy ponad godzinę. Słyszałam, jak tata płakał.
Max natychmiast wyskoczył z łóżka, porwał leżące na podłodze ubranie i wpadł do łazienki.
Isabel uśmiechnęła się zwycięsko.

— Teraz ona śpi na kanapie w salonie. – zawołała za nim, a sama wyszła z pokoju. Nie zamierzała pokazać się pannie Parker bez makijażu.

Śniadanie mijało w niezwykłej ciszy. Diane natychmiast, jak tylko zeszły, uprzedziła szeptem swoje dzieci, że mają zachowywać się cicho i pozwolić Liz się wyspać, bowiem miała "bardzo ciężką noc".
Tak więc oni jedli śniadanie i starali się zachowywać cichutko jak myszki, a Liz spała na kanapie w ich salonie.
Max jadł śniadanie, ale każdy kęs stawał mu w gardle. Wzrok miał utkwio-ny w śpiącej dziewczynie. Podziwiał długie włosy, beztrosko rozrzucone jak u małej dziewczynki, osłaniające twarz. Więcej podziwiać niestety nie mógł, bowiem cała postać była dokładnie zaplątana w koc.
Isabel z niepokojem obserwowała bata. Wpatrywał się w Liz z takim prze-jęciem, kompletnie nie wiedząc, co się wokół niego dzieje, aż zwróciło to uwagę rodziców.
Jej troska była bardziej prozaiczna. Bała się, że Max zapatrzony w dziewczynę, po prostu się udławi, zapominając o gryzieniu czy przełykaniu.
Ciekawe w ogóle, czy zdawał sobie sprawę z tego, że je? Albo na jakiej planecie się znajduje?
– Ziemia do Maxa! – pomachała mu gazetą przed oczyma.
Jakby oprzytomniał. Spojrzał na siostrę, potem na rodziców i zarumienił się po korzonki włosów. Wymamrotał coś pod nosem i pobiegł do swojego pokoju.

— Co mu się stało? – dziwiła się Diane.
Isabel stwierdziła, że czas najwyższy wtajemniczyć rodziców. Kto wie, czy rodzice nie wtajemniczą jej?

— To samo, co przez ostatnie siedem lat! – uśmiechnęła się.

— Nie bardzo rozumiem...

— Max zadurzył się w Liz siedem lat temu i do dzisiaj mu jeszcze nie prze-szło.
Diane uśmiechnęła się ze zrozumieniem, ale Phillip zakrztusił się swoją poranną kawą. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał.

— Spokojnie, Phillip! – śmiała się jego żona – W tym wieku to normalne, że chłopcy mają swoje sympatie.
Chciał coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. No bo jak ma powie-dzieć synowi, by uważał na Liz, jednocześnie każąc jemu trzymać się z da-leka?

— Normalne? – dobiegł ich nagle zdziwiony głos. Wilk siedział sobie na ka-napie i patrzył spod burzy ciemnych włosów całkowicie przytomnym wzro-kiem. – Co jest normalne?

— Że chłopcy w wieku Maxa mają swoje sympatie.
Obojętne aaaa było jedynym komentarzem, jaki poświęciła tej myśli.
Wygrzebała się z koca. Isabel z rozczarowaniem stwierdziła, że dziewczy-na ma na sobie najzwyklejszy dres. I chyba nawet należał do niej, albo wzrok ją mylił!
Liz przetrząsnęła posłanie w poszukiwaniu komórki. W końcu maleńki, pomarańczowy model Samsunga wypadł ze swojej kryjówki pod poduszką. Wygrywał cicho jakąś melodyjkę.

— Zamierzasz iść dzisiaj do szkoły? – spytał pan Evans.

— Oczywiście! – zmarszczyła brwi, zdziwiona pytaniem – Muszę załatwić w szkole formalności związane ze zmianą nazwiska, wypełnić w sekretariacie mnóstwo papierków.... Sam pan wczoraj mówił, że zgoda i podpis sędzie-go to dopiero początek.
Wstała i podreptała do łazienki.

Kiedy dziesięć minut później Max zszedł z powrotem, Liz siedziała wyszy-kowana do szkoły przy stole i jadła spokojnie śniadanie. Siedziała na jego miejscu, które z szelmowskim uśmiechem podsunęła jej Isabel. Teraz prowadziły lekką, niezobowiązującą gadkę. Pan Evans pojechał już do pra-cy, a Diane krzątała się po kuchni, przysłuchując się dziewczętom.

— Hej, Liz. – wsunął się nieśmiało do kuchni. Isabel jęknęła w duchu i zgromiła go wzrokiem. Nie zachowuj się jak idiota na własnym terytorium!

— Hej, Max. – Liz bez entuzjazmu mruknęła znad swojego talerza. Uświa-domiła sobie właśnie, że prawdopodobnie z Evansami będzie jechała do szkoły. Humor się jej pogorszył zdecydowanie.
Jeśli jest na tym świecie jakaś sprawiedliwość, powinni w drodze do szkoły zabrać Michaela. Przynajmniej miałaby okazje się mu przyjrzeć, może by go dotknęła "przypadkiem" i wyciągnęła co nieco z tego dotyku. Może uda-łoby się jej dowiedzieć, co robił w jej śnie? Czy to przypadek czy zamie-rzone działanie?

— Max, kochanie, pospiesz się. Musicie jeszcze pojechać po Michaela. – Diane przypomniała synowi. Max skrzywił się.

— Na śmierć zapomniałem.
Cóż za dziwny zbieg okoliczności... – pomyślała Liz, ale nic nie powiedzia-ła, bo po co? Było to jej jak najbardziej na rękę.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część