Hotaru

Samotność o Północy (7)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

— Żartujesz? – pani Thomas była przerażona. Szok, przerażenie i niedowie-rzanie musiały odbić się wyraźnie w jej oczach, bo Liz uspokajająco poło-żyła jej dłoń na ramieniu, a potem delikatnie, ale stanowczo popchnęła ją na fotel.

— Nie, to nie żarty. Odchodzę z tego domu, najlepiej jeszcze dzisiaj, póki Parkera nie ma.

— Ale... nie możesz...

— Dlaczego?

— To twój ojciec. Twój dom rodzinny! I jesteś chora, kto się tobą zaopieku-je?

— Obie dobrze wiemy, że to nie mój ojciec. Ten budynek nie jest moim domem.

— A co z twoim zdrowiem? Gdzie się podziejesz? Kto się tobą zajmie?
Liz westchnęła. Wiedziała, że łatwo nie będzie, a nie chciała przedłużać tej rozmowy. Poza tym pani Thomas zasługiwała na prawdę.

— Ja doskonale wiem, co mi jest. Wiedziałam od zawsze, zdiagnozowano to zaraz po moim urodzeniu.
Czekała chwilę, aż sens tych słów dotrze do opiekunki i jedynej przyjaznej osoby w tym domu.

— Na to nie ma lekarstwa, to bardzo ciężka wada genetyczna. Sprawia, że mam odmienny organizm od innych... inaczej reaguję na leki. Trudno to wyjaśnić w kilku słowach. Ale wiedziałam o tym i ukrywałam to. Nie z braku zaufania, lecz dla bezpieczeństwa. Bo przez moją odmienność zamordowano moją rodzinę, a ja sama zanim trafiłam do Roswell żyłam przez ponad trzy lata na ulicach Nowego Jorku. Proszę... – podała jej małe zdjęcie. Niczym nie ostrzeżona kobieta wzdrygnęła się. – To była moja siostra bliźniaczka, Miria.

— Widać podobieństwo nawet po tylu latach.... – szepnęła zdrętwiałymi wargami, wpatrując się jak zahipnotyzowana w zdjęcie dziecięcej twa-rzyczki. Fotograf nie bawił się w sentymenty, po prostu sfotografował martwą twarz dziecka. Bladą, z widocznymi ranami i siniakami.

— Hm. Zabrali ją... dlatego, że była moją siostrą. Że teoretycznie miała tę samą wadę genetyczną. Umarła na moich oczach, później zabili też moją mamę, Elie, mimo, że była jedną z nich.

— ... jedna z nich? Oprawców? – wyjąkała. To było zbyt wiele jak na jeden dzień.
I zupełnie się nie dziwiła, ze Liz nie może spać.

— Z agentów FBI. Należała do Wydziału, którym kierował agent Pierce. Oni badali różne anomalie... takie jak ja... i ich przydatność dla obrony kraju. Współpracowali też ściśle z wojskiem.
Wstrząsnęła się na wspomnienie tego człowieka. Wówczas był jedynie tymczasowym zastępcą, ale teraz pewnie poprzedni szef leży gdzieś pod piaskami pustyni, a Pierce rządzi niepodzielnie.

— Brała udział w naszym porwaniu i uwięzieniu. Ale po śmierci Mirii załamała się. Chyba nie miała pojęcia, co oni robili z anomaliami. Chciała mi pomóc, w pewnym sensie umożliwiła ucieczkę. Ale też widziałam, jak ją zabijali bez litości. Po czymś takim... nie jestem w stanie przejść obojętnie obok jakiegokolwiek agenta FBI. Za każdym razem, gdy mi się coś z nimi kojarzy, albo widzę kogoś, o kim wiem, że jest agentem lub z nimi współpracuję... stają mi przed oczyma obrazy z godzin, kiedy zabawiali się z Mirią. – mówiła to tak obojętnie, że pani Thomas aż ocknęła się z odrętwienia i zaczęła dostrzegać, czym jest wyjawienie prawdy dla Liz. Ileż ta dziewczyna musiała w życiu znieść! – Obecna kochanka Parkera jest z FBI i bądźmy szczerzy – nie obchodzi mnie, czy właśnie ratują świat przed terrorystami czy spotykają się prywatnie. Muszę wynieść się z tego domu, inaczej pod koniec życia stracę do końca zdrowe zmysły!!!
Wróciła do pakowania. Przez kilka minut zdążyła spakować zawartość całej swojej skromnej garderoby i zabrała się za książki. Też niewiele ich było. Większość pozycji pożyczała w miejscowej bibliotece.

— Dokąd teraz pójdziesz? – spytała cicho pani Thomas.

— Wynajęłam sobie skromne mieszkanie. Może Biały Dom to nie jest, ale ma cztery ściany i wszystko to, co powinny mieć cztery ściany w dzisiej-szych czasach.

— Więc to nie jest pochopna decyzja... musiałaś przygotowywać to od ja-kiegoś czasu.
Skinęła głową.

— Pewnie złościsz się teraz na mnie, że o niczym cię nie uprzedziłam...

— Wcale nie! – zaprotestowała, ale obie wiedziały, że to kłamstwo.

— ...ale wolę, byś na razie nie wiedziała, gdzie mieszkam. Kłamstwo, nawet w dobrej intencji, przerasta cię.
Pani Thomas przez chwilę wahała się, zanim ostrożnie zasugerowała:

— Wiesz... tak sobie myślę... że lepiej mieć sprzymierzeńca i kogoś, kto będzie miał na oku FBI.

— Co masz na myśli?

— Chodzi mi o to, że nie każdy stróż prawa w tym kraju musi być rąbnięty. Teraz przenosisz się do innego mieszkania. Ale za półtora roku, jak skoń-czysz szkołę, gotowa byłabyś wyjechać z Roswell nie mówiąc nawet do widzenia.
Mogłabym wyjechać nawet teraz... ale ty nie masz pojęcia, co mnie tutaj trzyma.
Idiotyczna zawartość pewnej jaskini. Czy też jakby to ująć, podwójnej ja-skini.

— Poza tym lepiej się upewnić, czego ci agenci tutaj szukają... Znam tylko jednego człowieka, który mógłby nam pomóc.

— No dobrze. Tylko się spakuję.

Dochodziła dziewiąta wieczorem, kiedy Kyle zaparkował samochód przed domem. Pomógł wysiąść Vicky, zamknął samochód i poprowadził dziew-czynę w stronę wejścia.
Wiedział, że ojciec tego wieczoru miał służbę do późna. Nie widział jego samochodu, a na srebrny, typowo terenowy samochód nie zwrócił uwagi. Sądził, że należy do sąsiadów.
Wszedł do domu, z roześmianą Vicky w objęciach. W salonie paliła się jed-na lampka, więc nie zauważył siedzącego na kanapie ojca.
Wrzasnął, kiedy o mały włos nie potknął się o jego stopę.
Jim Valenti zapalił drugą lampkę.
Kyle zamrugał oczami ze zdziwienia. Obok ojca siedziała pani Thomas, go-spodyni burmistrza. Była zdenerwowana, a po policzkach płynęły jej łzy.
Co jak co, zdenerwowaną kobietę potrafił rozpoznać.
Dopiero po chwili dostrzegł, że w pokoju jest ktoś jeszcze. Jakaś dziew-czyna w karminowej prostej sukience stała przy oknie, wpatrzona w roz-pościerający się za nim widok. Miękki materiał znakomicie uwydatniał ko-biece linie, a ale nie był wyzywający. Długie, brązowe fale spływały wzdłuż postaci i jednocześnie zakrywały jej twarz. Był ciekaw, co to za jedna. Bardzo ciekaw.

— Późno wróciłeś! – zauważył Valenti – ojciec. Kyle wzruszył ramionami.

— Co miałem robić w domu?
Valenti westchnął. Ale w tym samym momencie dziewczyna przy oknie odwróciła się.

— Przyjechał.
Szeryf i pani Thomas podnieśli się.

— Jeśli ktoś będzie o mnie pytał, powiedz, że wyjechałem w prywatnej sprawie! – rzucił Valenti na pożegnanie i zostawił osłupiałego syna z dziewczyną sam na sam.

— Czy mi się wydawało, czy to naprawdę była Liz Parker?


Poprzednia część Wersja do druku Następna część