Hotaru

Zan & Ava (3)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

— Na razie nie mam zamiaru umawiać się z nikim! – oświadczyła Liz – Będę siedziała w domu, wypożyczała kasety wideo, robiła sobie kąpiele w pianie i nosiła stare wygodne dresy.

Naprawdę tego chciała. Co prawda większość chłopaków, z którymi się umawiała – a nie było ich znowu tak wielu – nie było takich jak Kyle Valenti. Ten był przekonany, że Liz jest naprawdę zadowolona, kiedy może siedzieć obok niego na kanapie i patrzeć, jak on gra na komputerze, nie dopuszczając jej do ani jednej gry.

A innych chłopców cechowała "nikajość". Wszyscy byli tacy sami, jakby wytopieni w tej samej formie. Jedynie Alex odstawał od tego wzorca. Ale Alex to Alex – najlepszy przyjaciel, fantastyczny kumpel. Zazdrościła jego przyszłej dziewczynie. Ona nie będzie traktowana jako kolejna poduszka na kanapie, kiedy zajmuje się swoim komputerem.

— Moje życie miłosne jest godne pożałowania... – skarżyła się dalej przyjaciółce – Potrzebuję teraz czasu dla siebie samej.

— Szkoda. Jeśli przestaniesz umawiać się z chłopakami, to niektórzy z naszej szkoły będą bardzo nieszczęśliwi. – Maria zawzięcie szorowała blat po wizycie jakiegoś szczególnie niewychowanego klienta.

— Niektórzy? – wesoły głos należał do Katherine Parker, babci Liz. Wyszła z zaplecza Crashdown Cafe niosąc kilka eleganckich firmowych toreb. Uściskała mocno wnuczkę; z jej koleżanką przywitała się równie gorąco. – Od czasu tej zwariowanej randki w ciemno, Liz jest najpopularniejszą dziewczyną w tym mieście!

— Uwielbiam tę kobietę! – Maria uśmiechnęła się radośnie. W tej chwili nie chciała pamiętać, jaką awanturę zrobiła jej Liz, zaraz po tym, jak pozbyła się prowadzącego walentynkowy program. Nawet Alex był przeciwko i stwierdził, że nie powinna była w tajemnicy zgłaszać Liz do tego konkursu. Od 14 lutego śliczną twarz Liz znali wszyscy w mieście, podobnie jak wspaniały głos wokalistki "Szpiców". Obie zaczęły cieszyć się ogromnym powodzeniem, co martwiło panią DeLuca i panią Parker. Ku ich wielkiej uldze dziewczyny były tym raczej przerażone niż zachwycone i nie "korzystały" z okazji.

— Hm, cóż to za skarby trzymasz w zanadrzu?

— Ach, to tylko kilka zakupów z Nowego Jorku dla was dwóch. Chcecie przymierzyć?

— Jasne. Tylko ojciec mnie wyleje, jeśli wyjdę w środku dyżuru. Ale zmiana Marii kończy się za dziesięć minut. Kiedy przyjdzie Linda, poproszę, by mnie zastąpiła.
Maria poszła więc pierwsza. Na górze, w gościnnym pokoju, Katherine wyjęła kilka swoich zdobyczy. Dla niej przeznaczyła fantastyczną czerwoną sukienkę bez rękawów – idealną na koncerty zespołu – i kilka nowych płyt, których dziewczyna ucieszyła się najbardziej.
Tymczasem Liz obsługiwała gości. Był już wieczór, gości ubywało. Tylko dwa stoliki były zajęte.
Zadźwięczał ponownie dzwonek u drzwi, obwieszczający przybycie następnych. Liz w duchu jęknęła. Tak bardzo chciała iść na górę, do babci i podzielić się z nią swoimi kłopotami, a tu jak na złość...
Odwróciła się z uśmiechem i zobaczyła przystojnego blondyna o niesamowitych, błękitnych oczach.
Zakręciło się jej w głowie. Te oczy... Mężczyzna z jej snu! Ratunku, on istnieje naprawdę! Czy wie, co ja myślę?
Sięgnęła pod ladę, by wyjąć kartę dań i ukryć zmieszanie. Ale zaledwie sekunda wystarczyła, by się uspokoiła. Lata praktyki. Od jej opanowania zależało przecież życie jej i babci.
Z uśmiechem podała mu kartę. Zamówił od razu wiśniową colę z limonką i zagłębił się w kartę.
Nie wiedziała, że patrzył na nią, kiedy prosiła Lindę, by ją na kilka minut zastąpiła. Wzrok wyrażał jedynie żal. Dziewczyna bardzo mu się spodobała, ale cóż....

— Boże, Liz, co się stało? – Katherine wciągnęła spanikowaną wnuczkę do pokoju i zamknęła za nią drzwi – Maria poszła pokazać się twojemu ojcu i szybko nie wróci. Co ci jest? FBI?

— Nie! – wyjąkała – Pamiętasz, opowiadałam ci kiedyś, że mam od lat ten sam sen.

— Tak, o mężczyźnie o gwiezdnych oczach. Pojawił się po tym, jak cię uzdrowiłam.
Skinęła potakująco głową. Kiedy miała sześć lat potrącił ją samochód i przez kilka chwil znajdowała się w stanie śmierci klinicznej – jak to określali lekarze. A potem nagle stał się cud i wróciła. Ale Liz wiedziała, że za tym cudem stała jej niezwykła babcia. Ona uratowała jej życie, ściągnęła z powrotem. A potem... Kiedy była już wystarczająco duża, by to pojąć, powiedziała jej wszystko, co wiedziała. Niewiele tego było, ale nic nie mogło zmienić sensu tamtych słów... Że nie jest człowiekiem.

— Widziałam znowu te oczy. Tutaj, przed chwilą wszedł jakiś chłopak, usiadł w moim rewirze i zamówił colę. Miał identyczne spojrzenie.

— Czułaś coś?
Skinęła głową. Katherine zmartwiła się.

— Idź do ojca i powiedz, że strasznie rozbolała cię głowa. Wyślemy na zwiady Marię. Powiem jej, że wpadł ci w oko.
Jęknęła. Trochę kłóciło się to z tym, co mówiła przyjaciółce jeszcze kilkanaście minut wcześniej...

— Nic z tego, kochana! – zaraz na wstępie zapowiedziała DeLuca, siadając wygodnie na niewielkim tarasie koło pokoju Liz – Jest zajęty. Do twojego księcia z bajki dołączyła zabójcza blondyneczka i jakiś ciemnowłosy przystojniak.

— Skąd wiesz, że to jego dziewczyna?

— Bo pocałowała prosto w usta twojego księcia z bajki, a nie tego ciemnowłosego. Są nowi, przyjechali niedawno do miasta. Nie wiem, jak nasi chłopcy mają na imię, ale blond-zołza wabi się Harding.
Maria szybko się pożegnała, musiała wracać do domu. Matce był potrzebny samochód.
Nowi, przyjechali niedawno do miasta. To znaczy, że spotka ich w szkole. Katastrofa.
Katherine uśmiechnęła się uspokajająco do wnuczki i zamyśliła się. Mogli stanowić ogromne zagrożenie, ale mogli być także sojusznikami. Tylko jak to sprawdzić?

— Mam pomysł... – Liz jakby czytała w jej myślach – Odrobinę zwariowany... Widzisz, on jest w moim wieku. I te oczy... Nie chcę wywoływać wilka z lasu, ale to mogą być Skórowie...

— Obyś się myliła.

— Wymyśliłam, jak to sprawdzić.


Poprzednia część Wersja do druku Następna część