Hotori

Perły Pamięci (2)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część






Część 2


Sen

Białym latawcem dzień wypłynął
Nad wzgórzami biała sukienka
Sen się skończył, ale nie miłość
(…)
Popłyniemy białym latawcem
On przyrzeka, ona mu wierzy
(…)
Płyną, płyną, płyną nad ciszą
Pewnie siebie już nie usłyszą,
On ją woła, ona nie słyszy
Sen bezsenny, sen ją kołysze…
On latawcem białym na niebie,
Ona płynie dokoła siebie,
(…)
Rozpłynęli się, rozpłynęli…

— Panie Evans, zdaje sobie pan sprawę z tego, że niebawem czeka pana zaliczenie z prawa rzymskiego ? – profesor Grey zatrzymał na Maxie parę swoich malutkich , rozbieganych oczu.
Max odwrócił się w stronę ściany i udał, że z żywym zainteresowaniem ogląda reprodukcję Picassa , która od wieków była jedyną ozdobą w biurze Grey’a, i właściwie to widział ją już setki razy. Pomimo to miał nadzieję, że choć przez chwilę będzie to wyglądało naturalnie, i nie będzie musiał patrzeć w te malutkie, świdrujące go teraz oczka. Ponieważ Max szczerze nie lubił swojego wykładowcy od historii prawa i chyba z wzajemnością…

— …A skoro , jak zakładam wie pan o terminie egzaminu, zaczęło mnie zastanawiać czemu opuszcza pan drugi wykład w tym tygodniu …?
Max poczuł, że teraz jest moment w którym powinien się odezwać, nawet z grzeczności, ale z drugiej strony powstrzymywała go od tego pewność, że równocześnie będzie musiał spojrzeć na tego niezgrabnego, odpychającego człowieka.

— Hę…?- Grey niecierpliwił się.

— Panie profesorze…-zaczął powoli Max, obracając twarz – Jak już mówiłem moja siostra Isabel…

— Tak wiem, wiem, bo nawet pana usprawiedliwiała, że dziś też musi pan wyjść. Jednak czemu akurat powtórnie na moim wykładzie ? Nie wierzę w takie przypadki…Takie rzeczy, to można było tolerować w liceum , proszę pana…
Max łajał się w duchu. Gdyby zamiast niego był tutaj Michael…on z pewnością nie bawiłby się w wysłuchiwanie kazań.

— Wszystko nadrobię, panie profesorze…- Max uderzył w potulny, obronny ton-Wydaje mi się, że mam jedną z najlepszych średnich…
Grey nie słuchał już. Machnął ręką , sięgając jednocześnie po swoją ulubioną fajkę.

— Dziękuję i…- Max stropił się.

— Idź chłopcze…idź i nie zawracaj głowy.- uciął profesor , momentalnie pogrążając się w swoich notatkach.
Max dyskretnie wycofał się z gabinetu. Zawsze uważał Grey’a za dziwaka, zresztą jak połowa studentów tego kierunku. Grey miał niespotykane zainteresowania, był technofobem i zwolennikiem przedwojennego porządku. Teraz jednak Max był mu wdzięczny, że nie wygłosił jednego ze swoich moralizujących przemówień, i szybko pozwolił mu odejść. Isabel mówiła przez telefon, że to nie może czekać. Przebiegł więc w największym pośpiechu skrzyżowanie alei 234 i 676 , minął park rozrywki i po upływie paru minut zbiegał w dół, po małych kamiennych schodach. Przed stylizowanymi na obdrapane drzwiami, stała grupka młodych, roześmianych ludzi. Max przelotnie ich zlustrował –sączyli piwo – na pewno studenci, któż inny mógł przychodzić do takich małych, zaszytych w podziemiach Miasta Aniołów knajpek ? Pokręcił głową. Isabel zmieniała swój styl na co raz bardziej niepozorny i normalny, czyżby obawiała się odkrycia tajemnicy jak w Roswell, przed laty ? Bijąc się z myślami Max znalazł się w dusznym, ciemnym pomieszczeniu, w którym jedyne światło sączyło się z papierowych lampionów zawieszonych na powyginanych artystycznie drutach. Trzeba było jednak przyznać, że to miejsce miało rozpoznawalny, specyficzny klimat.

— Max, tutaj !- donośny okrzyk sprawił, że obrócił się o 180 stopni.
Isabel siedziała przy stoliku koło baru i grzebała rurką w koktajlu. Cmoknął ją w policzek na powitanie.

— Dobrze wyglądasz – zauważył krótko, rozglądając się po otoczeniu.
Kosmitka przygryzła dolną wargę.

— Max…-zaczęła zniżonym głosem- Dzieje się coś niedobrego…
Chłopak momentalnie przeniósł na nią swoje płonące żywym bursztynem tęczówki.

— FBI ?- wydedukował.
Isabel westchnęła z irytacją.

— Czemu ty i Michael zawsze macie tylko jedno w głowie ?
Max uśmiechnął się blado.

— Dlatego , że to przez FBI jesteśmy w sytuacji w jakiej jesteśmy ?

— Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie- machnęła ręką- Zresztą, do rzeczy…Pokazał mi się Alex.
Alex. Znowu Alex ! Max poczuł się nagle jak by siedział w zamrażarce.

— Liz też…wczoraj. – jego cichy głos z trudem docierał do Isabel- Podobno dziwnie się zachowywał…

— Tak, ze mną było tak samo…Max, on powiedział, ze musi cię zobaczyć.

— Mnie ?

— Tak, Max.
Milczenie zawisło między nimi. Postać Alexa jakakolwiek by nie była, od paru dni wywoływała w nich skrajne odczucia. Z jednej strony jego „ objawianie się” było pozytywem-wciąż mogli mieć kontakt z przyjacielem, ale z drugiej strony…Alex nie był już sobą, i tu tkwił problem. Nie budził zaufania i rozbawienia jak za życia, nie występował w roli duszy towarzystwa, opiekuńczego, wrażliwego chłopaka. Teraz był kimś nieznanym, zjawiskiem – i to mistycznym. Miał nad nimi przewagę w czasie i przestrzeni, przewagę na Ziemi i poza nią…Kosmici nie byli do tego przyzwyczajeni, to oni od zawsze byli tymi, którzy posiadali coś ponad standard. A Alex to zburzył, stając się istotą nadprzyrodzoną, równą im, a może nawet wyższą.
Max czuł , że Alex ma jakąś misję do spełnienia i w tym ułamku chwili, w którym Isabel powiedziała , że on- Max, ma się z Alexem spotkać…Ciężko odsuwał od siebie natarczywą , tłoczącą się w jego umyśle refleksję, że ta misja ma związek z nim samym, i że to nie jest nic dobrego.

— Ale… jak…? – chłopak wznowił rozmowę- Jak mam się z nim skontaktować?
Isabel wzruszyła ramionami, rejestrując zaniepokojenia na twarzy brata.

— Nie mam zielonego pojęcia… – urwała, łapiąc Maxa na niemym przerażeniu, które tysiącami czarnych nitek odbiło się w jego oczach. – Max…? Ukrywasz coś przede mną…?
Obcy pomału przesunął dłoń w stronę dłoni dziewczyny i delikatnie ujął jej palce.

— Izzy…od pewnego czasu nawiedzają mnie sny…
Struchlała.



***
Antar, Rok Szkarpłatnej Tarpei

Tej nocy wizja była niezwykle wyraźna. Jakby żywy obraz przesuwał mu się przed oczami. Rozpoznał miejsce. To były Ogrody Tespijskie tuż koło ruin starego zamku, w Dolinie Srebrnego Niedźwiedzia. Najbardziej tajemnicza okolica na Antarze. Najbardziej mroczna, opiewana przez starych bardów w licznych legendach, snutych setki lat temu przy dobrym winie i ogniu, przy słodkim akompaniamencie mandolin i wesołym gwarze wieśniaków, pod strzechami niejednej swojskiej gospody. Dziś już tylko wyskrobana piórem na pożółkłym pergaminie, zamknięta w wiekowych, zakurzonych księgach, których mosiężne oprawy nie chcą się otworzyć i milczą uparcie…

Każda historia o tym miejscu zwykle zaczynała się od wychwalania rodu, który rządził Antarem w czasach jego świetności, a sama Dolina Srebrnego Niedźwiedzia była królewską krainą , miodem i mlekiem płynącą. To tam, na jednym ze stromych, zielonych wzgórz , gdzie górskie potoki co parę metrów przecinają dziką ścieżkę, by u podnóża złączyć się w piękną, błyszczącą lazurem rzekę, stał Reevandol. Twierdza panujących- potężnego rodu Renvaldich od pięciu wieków władających Planetą Światła. Na tronie zasiadał wtedy Wielki Zan, król jak mawiano- „ za bardzo sprawiedliwy jak na charakter epoki”, rządzący rozważnie, będący ulubieńcem ludu, zwany przez plebs „ Mokhra”, czyli tyle co „ Zbawiciel”.
W antarskim królestwie życie układało się znakomicie, dopóki nie pojawiła się ona. Ona. Owiana największym sekretem postać legendy. Nieliczni starcy , którzy jeszcze do dziś coś o niej pamiętali powiadali, że to ona była przyczyną rozpadu starego porządku i dawnego królestwa. Zresztą był to główny wątek wszystkich opowieści. Według wędrownych pieśniarzy nieznajoma była niesamowicie piękna i przybyła tu przez przypadek , a ówczesny panicz Zan uratował jej życie. Potem ona została na dworze i oboje bardzo się pokochali. Musieli się jednak ukrywać przed narzeczoną Zana (zwała się Rea), która od chwili urodzenia była przeznaczona na królową. Kiedy w końcu na nieszczęście kochanków królowa Rea odkryła ich romans, tragedie spadły na Antar jak grom z niebios. Rozpętała się wojna z rodem , z którego wywodziła się Rea, ponieważ jej ojciec Mendog I , nie pozostawił obojętnie tej zniewagi i zszargania godności nie tylko swej ukochanej córki, ale także i swojej. Zan podejmował próby zawarcia pokoju, które jednak spełzły na niczym i w ostateczności musiał odpowiedzieć przemocą na przemoc. Jednako sztuka wojenna Reevandalczyków charakteryzowała się rozwagą i honorem, natomiast Mendog walczył z okrucieństwem i zemstą, niszczył, mordował i palił. Zan widział dramat tej wojny, i powoli zdawał sobie sprawę z tego, że Antar czeka nieuchronna klęska. I rzeczywiście. Wojna skończyła się jego przegraną. Jako króla, dowódcy…i człowieka. Stracił wszystkich bliskich. Matkę, ojca, zaufanych podwładnych…nawet ukochaną. Naznaczony ich krwią żył dalej. Powoli odbudowywał królestwo, choć już nigdy nie miało w sobie tyle mocy co przedtem. Dlaczego to robił? Co dawało mu wiarę na przyszłość ?Miał swój wielki sekret. Sekret…

…Tak to było w Dolinie Niedźwiedzia. Poznawał wyżłobione przez rzekę kamienie i jaskinie ukryte w czeluściach Gór Północnych. Poznawał te ogrody. Niegdyś wspaniałe, pełne egzotycznych, soczystych zielenią roślin zwisających z marmurowych rzeźb i murów, okalających zamek. Wysadzane pachnącym, kolorowym kwieciem, morzem kwiatów, okalającym starą, zabytkową altanę w rogu. Stojącą po dziś dzień, altanę zakochanych – Altanę Feniksa. Kiedy był dzieckiem, często bawił się w niej z Zanem i Vilandrą …A więc to tam ! To jest miejsce spotkania…
…Sen urwał się. Obraz znikł. Rathis otworzył oczy i usiadł na łóżku. Powoli odsunął ciężki, muślinowy baldachim. Stanął przed lustrem. Dotknął rozpalonego czoła. Cały był zlany potem, ale przynajmniej już nie musiał się bać…


Czasem kiedy przechadzał się korytarzami, kiedy stawiał stopy na masywnych, zniszczonych biegiem lat schodach, bał się. Strach przeszywał go na wskroś , od karku po czubki pantofli. Patrzył na surowe, wyblakłe twarze swych przodków, którzy byli już jedynie znakiem minionych czasów: złotą ramą, płótnem i zaschniętą farbą – szeregiem portretów ciągnących się od holu po salę balową. Zresztą wszystko w tym starym zamczysku, jedynym obiekcie ocalałym sprzed wojny, było właśnie takie jak wspomnienie- namacalnym symbolem pamięci, bolesnej pamięci. Bywały nawet takie dni, gdy Zan nienawidził tego miejsca. Chłodne, kamienne komnaty, ogromne przestrzenie, w nocy ciemne i przerażające, puste i samotne. I nawet w dzień pełne duchów, duchów przeszłości i teraźniejszości. Tak, czasami bardzo się bał, choć nigdy nikomu o tym nie mówił. Nie potrzebował przecież fizycznego wsparcia , wystarczyło, iż znalazł się w jedynym miejscu pałacowego kompleksu, gdzie mógł czuć życie- w gabinecie swojego dziadka, Wielkiego Zana.
Było to spokojne, zaciszne pomieszczenie z wielkimi okiennicami wychodzącymi na wschód, których nigdy nie okrywano ciężką kurtyną zasłon, zatem promienie słoneczne stale gościły w jego kątach. Wiekowe, mahoniowe meble pomimo zużycia prezentowały się równie majestatycznie co przed laty. Uwieńczeniem antycznego szyku i stylu pomieszczenia była zaś prawdziwa perła – biurko zrobione na zamówienie, którego rodowód sięgał jeszcze czasów sprzed epoki Zana Wielkiego. Delikatny, ciemnobrązowy heban z nóżkami oprawionymi szczerym srebrem. Wypolerowane na błysk przykuwało wzrok każdego, kto przestąpił próg komnaty. Lecz najczęściej przebywał w niej Zan, siadał przy owym biurku i rozmyślał całymi godzinami. Mógł tak siedzieć w milczeniu w nieskończoność, z głową wspartą na ręce.
Oczywiście tak mało praktyczne zajęcie jak myślenie, w powszechnej opinii nie było domeną króla, i dlatego Zan nie mógł oddawać się tej przyjemności wtedy kiedy zechciał . Wraz ze swym najwierniejszym przyjacielem, dowódcą wojsk Antaru- Rathisem, brał udział w naradach dotyczących organizacji armii i naradach wojennych. Debatował nad stanem państwa , musiał być obecny na przyjęciach dyplomatycznych, otwieraniu wielu spotkań towarzyskich i przedsięwzięć. Od święta , kiedy zmęczenie dało mu się we znaki, on i Rath brali sobie „ wolne” jeżdżąc do lasów na polowania. Wszyscy na dworze wiedzieli jednak, że młody książę nie poluje dla sztuki i zabawy, czy dla przyjemności. Było powszechnie wiadome, iż Zan nie lubuje się w polowaniu. Dlatego pewnie, że nigdy nie potrafił zabijać. Nie potrafił wycelować z premedytacją do zwierzęcia, nie potrafił przełamać oporu. Był od najmłodszych lat chłopcem wrażliwym i czułym, aż niektórzy z możnych twierdzili, że te cechy nie czynią go odpowiednim następcą tronu.
Podczas więc gdy Rath ekscytował się każdym celnym strzałem, gdy kolekcjonował łuki, chwalił się swymi coraz lepszymi zdobyczami (głównie wśród dam dworu, bo to imponowało kobietom w pałacu i nie tylko), on siedział nad strumieniem, nad którym się rozkładali i rozkoszował się dziką przyrodą. Rath często się wtedy naburmuszał, pozbawiony towarzysza, i kpił z niego, że już kompletnie zniewieściał, i że żaden z niego mężny rycerz z krwi i kości. Zan nie chował urazy za te utarczki , wiedział bowiem, że dla Ratha jest to forma zabawy, gry dającej mu przyjemność…
Rath w ogóle inaczej pojmował świat. Dla niego te wszelkie dworskie obyczaje i idee nie były świętością, były korzyścią. Kultura wzorowego rycerza, dowódcy, wojskowego, ubiór zgodnie z modą , zachowanie wobec dam serca, panien, obrona słabych-szlachetność, honor, ojczyzna. Rozrywki i zabawy dworskie, a więc i polowania. To był rzeczy zależne od humoru, dawały przyjemność, jednakże gdy stawały się wymogami sztywnej etykiety, Rath odrzucał je , poczytując za przeszkody na drodze ku osiągnięciu celu. Właśnie to była esencja jego charakteru- chaos, i to poukładany, jakby odbity od szablonu. Nie wiadomo było kiedy Rath może wybuchnąć i wszystkie grzeczności spłynął po nim jak deszcz, lecz wiadomym było że po długim okresie spokoju coś na pewno pęknie. Bywał impulsywny i krzykliwy, pchał się do pojedynków. Niektóre jego zachowania rysowały jego nieokrzesany charakter tak wyraźnie, że i ci co go znali, zaczynali pocić się ze strachu. „Gorąca głowa”- taka krążyła o nim opinia. Na ten wulkan jaki nosił w sobie Rath, istniał jeden sposób- to była wierność. Cecha, która nigdy w Rathsie nie znikała i może dlatego była zarazem najskuteczniejszym fortelem by go ugłaskać. Twarda jak stal, czysta, prawdziwa. I wcale nie nauczyła go tego służba w armii, on dostał to razem z sercem – wiernym, lojalnym. To ten właśnie zew wierności połączył pętami dozgonnej przyjaźni jego i Zana. Następca tronu nosił w sobie niezachwianą pewność, że jeśliby kiedykolwiek potrzebował pomocy ręka Ratha będzie na niego czekała- wyciągnięta. A Rath oczekiwał wzajemności. Nienawidził kombinowania, niezdecydowania. Zan wiedział, że kto jak kto, lecz Rath nie zniósłby zdrady. Co nie znaczyło, że nie było między nimi konfliktów, wręcz przeciwnie. Ścinali się na różne tematy dość często i ostro, to jednak były krótkie i nietrwałe zatargi. Częściej do poważniejszych spięć dochodziło pomiędzy nimi, a siostrą Zana- księżniczką Vilandrą.
Vilandra. Wiecznie otoczona wianuszkiem zalotników i wielbicieli, co nie było dziwne, jeśli wziąć pod uwagę jej pozycję i urodę. A trzeba powiedzieć, że była pięknością. I choć brzmiało to dość surrealistycznie, w istocie tak było. Delikatne, plastyczne rysy jej twarzy rozjaśniały się w ujmującym uśmiechu, gdy usiłowała kogoś uwieść, a robiła to dla rozrywki prawie codziennie. Do tego jej drapieżne, czarne oczy, oczy przebiegłej kocicy jak mawiał Rath, i nie mylił się. Do tego dochodziły pełne kształty jej figury, które uwidoczniała każda sukienka. Vilandra była piękna, ale pusta . Księżniczka dawała się często poznawać jako osoba wyrachowana i przebiegła. Ponieważ mężowie lgnęli do jej stóp, wykorzystywała to niemiłosiernie, bawiąc się ich uczuciami. Zan i Rath ciągle mieli z nią w związku z tym kłopoty, bo co i rusz chciała wychodzić za mąż, a i tak było pewne że unieważni małżeństwo po kwarcie dekady. Poza tym jako jej bracia , pragnęli jej szczęścia i dobierali kandydatów uważnie, poddając ich restrykcyjnej ocenie. To wielce denerwowało Vilandrę, a jednak godziła się z ich decyzjami…Co w nich takiego było, że nawet najsilniejsze pęknięcie nie było w stanie wyrwać ich z wzajemnych więzi ?


Tego dnia Ir wstała wcześniej i już od rana krzątała się w komnatach. Dzień zapowiadał się pięknie, cudowny poranek budził się na niebie. Ciepłe promienie słoneczne wlewały się do Reevandolu błądząc po zasłonach i firanach, pląsając po świeżo wypastowanych podłogach oraz po sennych jeszcze twarzach mieszkańców dworu. Za oknami świat wschodził by żyć. Ptaki śpiewały siadając na gałązkach bajecznych krzewów akacji i czarnej jagody, potężne korony stuletnich dębów w antarskich lasach szumiały dostojnie. Strumyki srebrzyły się w słońcu, pomrukując gdzieniegdzie, na kamieniach.
Ir otworzyła okiennicę w korytarzu prowadzącym do kuchni królewskiej i odetchnęła głęboko, wpuszczając do środka świeże powietrze. Była tu guwernantką już od trzynastego roku życia, i wiedziała, że takie dni jak ten zdarzają się rzadko. Choć wstawanie o ósmej rano, otwieranie okiennic w korytarzach, budzenie służby , a wreszcie doniesienie śniadania swemu panu było dla niej codzienną rutyną, tego dnia okazało się czymś wyjątkowym. Przeczuwała, że dziś może wydarzyć się coś ważnego i specjalnego.

Patrząc na zegar przedstawiający walkę bohatera mitologii antarskiej- Lajona z legendarnym Złotym Smokiem , Ir porzuciła swe myśli, poprawiła biały czepek na głowie i popędziła do kuchni. Tam wśród porannego rozgardiaszu, stosu garnków miedzianych, łyżek i noży, wśród sadzy z pieca kaflowego, ujrzała starą, poczciwą twarz kucharki , która już czekała nań ze srebrną tacą.

— Witaj Elizo.- przywitała się radośnie, całując dwie, pomarszczone ręce- Czy wszystko gotowe ?
Eliza pokiwała siwą głową. Pomimo stanowiska niskiego rangą w hierarchii dworskiej, kobiecina ta cieszyła się szacunkiem u wszystkich-od służby po samego króla seniora. Była jakby matką zamku, jedyną z służby, jeszcze sprzed wojny. Mądra i opiekuńcza, zawsze znalazła dla każdego dobre słowo, była dla tego miejsca ostoją.

— Tu jest pieczywo, świeże owoce… A w dzbanie herbata z zielonego liścia.
Ir z aprobatą uśmiechnęła się. Wszystko się zgadzało. Stał srebrny talerzyk i niebieskie serwety, w szklanym flakonie błyszczały sztućce. Nie zwlekając już dłużej wzięła tacę z jedzeniem i pomknęła przez korytarze ku komnacie panicza Ratha, jej wychowanka.
Nie było słów, by wypowiedzieć jak silnie kochała tego chłopca. Do zamku podrzucono go, gdy był niemowlęciem bez przeszłości i korzeni. A ona go wychowywała. Nierzadko miała mu za złe jego niektóre zachowania, bo Rath całe życie chodził własnymi drogami, nie mniej nigdy nie potrafiła się na niego gniewać dłużej niż godzinę. Poza tym Rath również ją kochał, mimo że nigdy się do tego nie przyznawał. Często kupował jej kwiaty, z wypraw wojennych przywoził kosztowności, całował w rękę i policzek na każde pożegnanie, czy kiedy się gniewała. Ir w pewnym sensie była z tego dumna, bo przecież każdy wiedział jakie Rath ma powodzenie wśród kobiet.
Kiedy więc weszła do zielonej sypialni swego chłopca, i ujrzała go na łożu pogrążonego w kamiennym śnie, uśmiechnęła się pod nosem. Cicho postawiła tacę na stoliku przy łóżku , podeszła do okien i otworzyła je na oścież, wpuszczając do komnaty świeżość dnia. Następnie otworzyła potężną, wysadzaną szmaragdami szafę i wyjęła zeń atłasowy, ciemnogranatowy szlafrok, haftowany złotą nicią. Wtem, Rath przebudził się. Otworzył swe ciemne, wąskie oczy i odgarną z nich , kręcone, brąz włosy wijące się do silnych, dobrze zbudowanych ramion.

— Jak dobrze, że mój panicz wreszcie się zbudził ! – klasnęła w dłonie, siadając na brzegu posłania.- Śniadanie podano !
Rath uśmiechnął się półgębkiem. Kobieta zarumieniła się, a że pragnęła ukryć zawstydzenie wstała szybko i rzekła rzeczowo:

— Niech panicz posili się, wstanie i czym prędzej zajmie się sprawami królestwa.

— Ależ kochana Ir, czyżbym nie wiedział o jakichś planach na dziś ?- Rath zmarszczył brwi, maczając bułkę w miodzie z orzechami włoskimi. – Dziś jadę tylko na polowanie.

— To właśnie miałam na myśli.- służąca wyjęła jedzenie z ręki księcia.- A gdzie maniery, ile my mamy lat paniczu …dziesięć ?
Podparła się pod boki, tupiąc nogą.

— Najpierw poranna toaleta !- upomniała trochę urażona, a potem postawiła przed Rathem porcelanową misę z wodą i czyściutki, lniany ręcznik.
Rath znowu się uśmiechną ,jakby całe to jej gderanie mało go obeszło.
Umoczył dłonie w orzeźwiającej wodzie i mruknął z zadowoleniem :

— Średnio ciepła ! Tak jak lubię…


W południe Rath kazał stajennemu osiodłać konie i przygotować psy. Dzień rzeczywiście był idealny na polowanie. Kiedy więc cały w podnieceniu, odziany w specjalny strój łowiecki (w którym to prezentował się znakomicie) – skórzane obcisłe spodnie, bluza ze skóry jeleniej i zielona czapka z piórem bażanta, zjawił się na dziedzińcu, wszystko było gotowe. Łuki przypięte koło siodeł, psy wyszczotkowane, nakarmione i napojone biegały w okolicy, a konie…konie! Jakże on uwielbiał konie! Jego wierzchowiec, czarny arab czystej krwi o imieniu Błyskawica czekał dostojnie przestępując z nogi na nogę, koło niego zaś równie wspaniały kasztan z białymi skarpetkami-Grom, koń Zana. Sam Zan siedział już w siodle, podśpiewując jedną z łowieckich pieśni. W całej jego postaci, tam na tym koniu, było coś magicznego. Pochylony nieco do przodu, delikatnie rysujący się profil jego twarzy lśnił w słońcu, oczy błyszczały. Krótkie, czarne włosy śmiesznie podrygiwały na letnim wiaterku.

— Ty zwarty i gotowy na polowanie ?- tymi słowy powitał go Rath- Chyba się nawrócę !
Po czym bracia przywitali się, radośnie ściskając. Nie widzieli się cały ranek.

— Dziś chcę naprawdę zapolować.- odpowiedział beztrosko Zan.
Rath parsknął szczerym śmiechem.

— I jak zawsze tego nie uczynisz.- rzucił, zwinnie wskakując na Błyskawicę.

— Tym razem nie będziesz miał racji !- Zan ukuł konia ostrogami i ruszył do przodu.
Za nim to samo uczynił Rath, a za nim pobiegły psy, ujadając donośnie. Wkrótce oboje zrównali się w truchcie i tak jechali, zrelaksowani podziwiali widoki, gdy nagle wyrósł obok nich trzeci wierzchowiec. Rathowi wystarczyło raz rzucić na niego okiem, by wiedzieć, że to Łabądż Vilandry. Maści był białej, w pstrokate szare plamki na zadzie, i także należał do najpiękniejszych zwierząt w królestwie. Jego właścicielka , odziana w strój do polowań, bardzo obcisły i bardzo uwydatniający jej kobiece wdzięki, prezentowała się niemniej znakomicie.

— Vil gdybym cię nie znał, musiałbym przyznać że w tym stroju wyglądasz jak bardzo apetyczny giermek ! –zawołał do niej Rath .

— Och, twoje loki…- westchnęła teatralnie- Jesteś taki dziewczęcy !- odcięła się Vilandra, i chichocząc popruła do przodu.
Zan zdawał się być zniesmaczony całą tą sytuacją.

— Co ona tu robi ?- spytał.
Rath zauważył na jego twarzy troskę i złość zarazem.

— Daj spokój, jak na damę ma dobry gust. – zażartował.- Dobry początek !

— To nieodpowiednie !

— Chce się tylko rozerwać.

— Nie będzie polować.

— To chyba jasne. Posiedzi z tobą na kocyku.- zakpił Rath i wykrzywił usta.
Zan odwrócił głowę i przez moment wpatrywał się w zielone wzgórza, które mijali. Po chwili jednak znów zaczął mówić.

— Po prostu się o nią martwię. Nie chcę, żeby potem ludzie gadali. A i tak już o niej gadają. Że jest zbytnim lekkoduchem i kokietką, że bawi się ludźmi. Musi nauczyć się dyscypliny.

— Dlaczego nie dasz jej uczyć się na własnych błędach ? – Rath mówił bez cienia powagi- Jest dorosła, czas żeby sama wybrała drogę.

— Sam często decydujesz za nią.

— Owszem, obaj to robimy. Ale ostatnio doszedłem do wniosku, że trzeba z tym skończyć.

— A ja nie. Nie zgadzam się. Obawiam się, że kiedyś zrobi coś głupiego. Coś, co będzie wiele kosztować nas wszystkich.

— W porządku, ale popuść trochę tę smycz. W przeciwnym razie, utracimy jej zaufanie. Znam się na kobietach. – kąciki ust Ratha zadrgały lekko.
Zan odetchnął i także się wypogodził. Skończył temat. W taki piękny dzień, nie należy dokładać sobie zmartwień.

— Powiedziałem nie , nie będziesz polować !- Zan poczuł jak burzy się w nim krew.

— Mogę robić co mi się podoba !- Vilandra, zwana też Vil, z wściekłością cisnęła w brata jedwabną czapką.

— O nie ! Tym razem nie ustąpię, przed twoją idiotyczną zachcianką ! – Zan złapał ją za rękę.

— Nie musisz !

— To niebezpieczne !

— Będzie przy mnie Rath !- wyrwała się gwałtownie.
Zan po tej burzliwej wymianie zdań sapał ciężko. Spojrzał na stojącego nieopodal Ratha, który pilnując koni i psów z niecierpliwością czekał na finał tej kłótni. Stali na wielkiej, zielonej polanie, skąd zwykle zaczynały się polowania.

— Dobrze więc, zrób co uważasz za słuszne. Ja tu poczekam.
Widać było, że niełatwo było mu przełknąć porażkę i uległość wobec siostry. Rumieńce gniewu wciąż nie schodziły z jego twarzy.

— Zan jedź z nami. Tak będzie najlepiej. – zaproponował Rath, przygotowując mięso dla psów.

— Nie.- stanowczy ton przyszłego władcy zdawał się wszystko rozstrzygać. – Nie namówicie mnie do tego.

— Zatem znowu wygrałem. Szkoda, że się nie założyliśmy.
I to mówiąc , Rath zarzucił na plecy łuk z kołczanem , wsiadł na konia i zagwizdał na psy. A za nim, nie patrząc na brata, podążyła Vilandra.

— Co my właściwie tropimy ?- Vilandra ze złością po raz kolejny, wyciągnęła sobie z włosów gałąź.

— Mówiłem ci już. Jelenia, kozła, rogacza. Nazwij to jak chcesz, byłeś się nareszcie przymknęła…
Rath był maksymalnie skoncentrowany. Jego oczy przeczesywały każdy krzak i zagajnik. Z dłonią napiętą od cięciwy łuku , poruszał się wolno, prawie bezszelestnie. Mówił szeptem, nasłuchiwał czy psy nie dadzą sygnału, łowił uchem każdy, najmniejszy nawet dźwięk.

— To mi się coraz mniej podoba. Siedzimy tu już dwie godziny i nic. Ciągle tylko kaleczą mnie jakieś gałęzie, owady bzyczą denerwująco nad głową , cała jestem brudna ! I w pajęczynach !
Rath westchnął ciężko w głębi duszy. Tu Zan miał rację . Całkowitą. Trzeba było zostawić z nim Vilandrę, to nie było zajęcie dla niewiast. Zdecydowanie nie.

— Cicho !- powiedział na głos.- Spłoszysz go tą ciągłą gadaniną !

— Nie do wiary ! –Vil wydawał się być na granicy wybuchu- Obchodzi cię bardziej jakieś polowanie niż ja !
Rath starał się trzymać emocje na wodzy. Nie pozwoli wytrącić się z równowagi, choć opanowanie to nie była jego najmocniejsza strona, jak w przypadku Zana. Musiał jednak przyznać, że to zachowanie typowe dla Vil- to całe narzekanie i chęć zwrócenia na siebie uwagi. Nie cierpiała, gdy coś było ważniejsze od niej.

— Tak naprawdę nie masz pojęcia co dzieje się na prawdziwym polowaniu.- przemówił najciszej jak mógł, po to by ją czymś zająć.

— Nie ?

— Nie. Nie do porównania jest atmosfera, gdy zjeżdża się ze trzydzieści osób, które dzielą się na grupy, jest cały plan, tuzin psów, i na początek zawsze odgrywamy na rogu hymn łowiecki. Potem aż do późnej nocy każda z grup tropi na wyznaczonym obszarze. Pod koniec wszyscy spotykamy się w umówionym miejscu i biesiadujemy przy ognisku. Wracamy następnego dnia. Czy to nie cudowne ?- zmrużył oczy.

— Tak, cudowne. Dwa dni w tym brudzie.

— Wiedziałem, że to powiesz. –zaśmiał się.
Jego śmiech jednak urwał się gwałtownie. Oto usłyszał trzaskanie małych gałązek i szelest liści ze ściółki. To było zwierzę. Z pewnością. Zbliżało się do nich. Zatrzymał się więc i kucną w zaroślach, gestem ręki nakazując Vil to samo. Teraz słyszał tych odgłosów coraz więcej. A więc było ich więcej. Może nawet całe stado ! Żałował, że nie ma tu Zana. Każdy, nawet najgorszy myśliwy przydaje się w tej sytuacji. Ale nagle przez głowę przeszła mu niepokojąca myśl. Gdzie są psy ? Czemu nie dają głosu ? To niemożliwe, żeby nie wytropiły chodź jednego osobnika z całego stada ! Przez chwilę trwał w domysłach, lecz nagle zdał sobie sprawę z realnego położenia. Niespodziewanie, parę metrów przed nim wyrosły wąskie, zdradliwe ślepia, i wąski, szary pysk ociekający świeżą krwią. Rath od razu pojął co się wydarzyło. To nie żadne stado jeleni, to było olbrzymie stado wilków ! Wilków, które uprzednio rozerwały wszystkie jego psy na strzępy, a po ich zapachu dotarły do niego i Vil. Jak mógł przeoczyć coś tak oczywistego, zachować się jak głupi wieśniak ? Dodatkowo sytuację komplikowała obecność Vil, która –niech to diabli!- była podobnie bezbronna, a co za tym idzie mało użyteczna, jak każda kobieta. I cóż- nawet ta luźna, sarkastyczna myśl nie dodała mu otuchy. Dreszcz strachu przeszył jego ciało. Odwrócił się w stronę siostry, nie straciwszy czujności i kontroli nad wilkiem. Ona też zdała już sobie sprawę z ich niebezpiecznego położenia.

— Posłuchaj mnie uważnie , Vil.- przemówił stanowczym głosem- Na mój znak rzucisz się do ucieczki. Dam ci mój mniejszy łuk, biegnij do koni i jedz do Zana. Sprowadź pomoc.

— Nie !- ścisnęła jego dłoń.- Nie zostawię cię tu !

— To nasza jedyna szansa.- powiedział dobitnie.- Nie ma czasu.

— Nie ! –krzyknęła.
I to był pierwszy błąd. Coś przecięło powietrze, uderzyło o ziemię, coś się zakotłowało. Rath poczuł jak ostry kieł rozrywa mu skórę, jak ciepła krew zaczyna zalewać mu nogę. Piekący ból rozprzestrzeniał się w zaskakującym tempie. Przez zamglone zernice zdołał dojrzeć jak Vilandra poderwała się na nogi i zwinnie skoczyła w dal.


Zan właściwie był już w dobrym humorze, gdy ujrzał zbliżające się konie. Poznał Łabędzia , na którym siedziała Vil i Błyskawicę, na której nie siedział nikt…nie było też psów. Zan od razu wiedział , że coś się wydarzyło. Wybiegł naprzeciw siostrze.

— Co się stało ?!
Ledwo złapała powietrze.

— Musisz tam jechać ! Rath…wilki…całe stado…on jest ranny !- zakończyła z płaczem.
Zan bez namysłu wskoczył na swojego Groma, pasącego się w błogim spokoju niedaleko.

— Jedziemy po pomoc ! – zarządził.

— Nie zdążymy ! Zan, on jest tam sam ! A ich jest z tuzin ! Psy zagryzione !

— Co sugerujesz ?

— Musisz użyć …wiesz czego…

— Vil…-w jego głosie brzmiała rozpacz.- Nie mogę tego zrobić, wiesz , że nie. Jak przybędziemy do zamku wszyscy się dowiedzą, że jestem uzdrowicielem. Że jesteśmy inni. Zabiją nas wszystkich !

— Nie mogą jesteś królem !

— Wiesz, że mogą !

— Nie ma czasu !

— Ale jak im to wytłumaczymy ? To, że nie ma psów ? Jak chcesz to ukryć ?

— Zostaw to mi. Ruszajmy !






























Poprzednia część Wersja do druku Następna część