Nan

Powrót do Domu (8)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Liz:

Wyrzucenie tego wszystkiego po tylu latach nie przyniosło mi ulgi, jak mogłoby się wydawać. Wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że mówiąc o tym, o czym do tej pory milczałam, zrywam jakiś pakt między mną a czasem – ja milczę, on uzdrawia. Wystarczyło jednak, by pojawił się dawny Zan i bum! Powiedziałam wszystko. Nie wiem, czy dobrze zrobiłam. Żałowałam szczerze, że moja zdolność widzenia przyszłości jakby straciła na sile. Zabawne – na początku moje moce mnie przerażały, potem zaczęły mi się podobać i przyzwyczaiłam się do nich, potem je znienawidziłam, by na koniec, gdy w końcu ucichły, tęsknić za nimi.

Przeklinałam je, gdy zginął Max, wyrzucałam sobie, że powinnam była to zobaczyć i zapobiec, a tymczasem... nic, pustka. Teraz zaś byłabym szczęśliwa, gdybym mogła się dowiedzieć, co dalej z nami będzie, z naszą dziwną trójką – ze mną, Chrisem i Jennie.
Gdy Chris wyszedł tamtego sobotniego wieczora, Jennie bez słowa poszła do swojego pokoju. Ja zostałam sama z moim nowym towarzyszem – poczuciem winy i zakłopotaniem. Było mi głupio, że nigdy nie powiedziałam o tym wszystkim Jennie, że dowiedziała się tego tylko dlatego, że pojawił się Zan. Nie powiedziała ani słowa, ale widziałam po niej, że nie była zachwycona. Jennie jest taka sama jak Max, nigdy nie zapyta, jeśli czuje, że to temat bolesny i niewygodny, będzie się tylko po cichu domyślać i zgadywać. Jest zamknięta w sobie, tak jak jej ojciec, i ukrywanie swoich uczuć ma chyba w genach.

Wyszłam ze szkoły z naręczem testów. Zbliżał się koniec roku szkolnego, a mnie czekało wystawianie ocen ponad dwustu pięćdziesięciu uczniom, nie mówiąc już o referencjach, o które prosili wszyscy tegoroczni maturzyści. W przeciwieństwie do moich niektórych kolegów, nie lubiłam sprawdzać testów w szkolnej sali – wolałam usiąść z nimi na spokojnie przy własnym biurku.

Poprawiłam torebkę zsuwającą się z ramienia i ruszyłam w kierunku domu.

—Elizabeth! – zawołał ktoś za mną. Odwróciłam się powoli i mimo woli uśmiechnęłam się. Andrew Fox uczył w naszej szkole angielskiego i był chyba największym kawalarzem w gronie nauczycielskim. Niektórzy nie znosili go i uważali, że jest pajacem, ja jednak bardzo go lubiłam. W jakiś sposób przypominał mi o Alexie i Marii.

—Hej Andrew – odparłam przystając. Andrew podszedł do mnie uśmiechając się szeroko.

—Pani profesor Maxwell jak zwykle pilna – powiedział lekko kpiącym tonem. Ten ton był charakterystyczną cechą Andrew i należało po prostu nie zwracać na niego uwagi. – Prace semestralne? – zapytał wskazując brodą na grubą teczkę, którą trzymałam w ręku. Skinęłam głową.

—Jak u wszystkich – uśmiechnęłam się. – Nie powiesz chyba, że ty jesteś od tego wolny.

—Nie, ale nie dźwigam tego jak wielbłąd – stwierdził. – Podrzucę cię.

—Nie, dziękuję, ale nie. To tylko kilka przecznic – nie lubiłam, gdy Andrew proponował mi odwiezienie. Czułam się nieswojo, gdy zatrzymywał się pod domem i gdy siedział tak, jakby na coś czekał... Na przykład na zaproszenie. A ja zaprosić go do domu przecież nie mogłam. Zawsze bałam się, że ktoś nas zobaczy razem, że zaczną się plotki, że Jennie mogłaby nas zobaczyć... Andrew był podrywaczem i wiedziałam, że tylko czekał na okazję. W zasadzie nie powinnam mieć nic przeciwko nowemu związkowi – w końcu mój mąż nie żył od ponad dziesięciu lat, moja córka była już niemal dorosła, a Andrew był przystojny i inteligentny, a jednak za każdym razem, gdy nasza rozmowa zbaczała na bardziej osobiste tematy czułam się tak, jakbym zdradzała i Maxa, i Jennie, a nawet Isabel i Michaela.

—Jasne. A potem za dwadzieścia lat podasz mnie do sądu za spowodowanie szkody na zdrowiu przez nie udzielenie pomocy w dźwiganiu kaganka oświaty między nastoletnie tępaki – podszedł do mnie i odebrał mi teczkę z testami. Oddalił się w stronę swojego samochodu, unosząc ze sobą moje testy, a ja stałam przez chwilę niezdecydowana, w końcu jednak ruszyłam za nim.

—Daisy Gutterman uważa cię za szowinistyczną świnię, która chce się przespać z każdą, która ma biust – zakomunikowałam Andrew wsiadając do jego samochodu. – Obawiam się, że ma nieco racji – dodałam z udawanym ubolewaniem.

—Ta wyłysiała wiewiórka mówi tak, bo doskonale wie, że z nią akurat się nie prześpię – odparł Andrew zapalając silnik. Zachichotałam cicho. Może i harowaliśmy w tej szkole za nędzne grosze, usiłując poradzić sobie z brakiem kredy i materiałów pomocniczych oraz z nadmiarem uczniów, których mieliśmy blisko o dwa razy za dużo, ale jednak to dawało niesamowitą wręcz frajdę – widzieć, jak twoi uczniowie kończą szkołę, później czasami nawet podejmują w niej pracę... a przy okazji w pokoju nauczycielskim też zawsze fruwały cięte przytyki i iskry. Szkoła konserwuje.

—Jesteś niepoprawny – stwierdziłam. Andrew rzucił na mnie okiem.

—W przeciwieństwie do ciebie, bo jesteś tak poprawna, że aż się człowiekowi niedobrze robi – odparł. Zarumieniłam się lekko. – Daj sobie trochę luzu, kobieto.

—Co masz na myśli? – zapytałam sztywno.

—Elizabeth – Andrew odwrócił się do mnie z drwiącym uśmiechem. – Dobrze wiesz, co mam na myśli, Elizabeth.

—Nie, nie wiem – zaprzeczyłam stanowczo. – Patrz na drogę!

—Ty jesteś ładniejsza niż droga.

Widzisz? Dlatego właśnie, choć bardzo lubiłam Andrew, wolałam unikać sytuacji takich jak ta, gdy siedzieliśmy w jednym samochodzie tylko we dwójkę.

—Betty, naucz się nieco próżności. Mogę dać ci kilka lekcji, chcesz? – zaproponował Andrew. Zmarszczyłam brwi.

—Elizabeth – poprawiłam. Nie lubiłam, gdy ktoś usiłował zdrabniać moje imię. A już tym bardziej Andrew, bo jemu zawsze wychodziło to najlepiej... Nawet nie zauważyłam, że staliśmy już pod moim domem.

—Widzisz? Jesteś zbyt oficjalna, Elizabeth – wytknął mi Andrew. – Królowa angielska posługuje się tą formą, ty zaś nigdy nie pozwalasz nazwać siebie Liz, Beth czy Betty. Nigdy nie dałaś zaprosić się na kolację – ciągnął dalej poważnie. – Nie jesteś przecież zakonnicą... Betty.

Andrew patrzył mi prosto w oczy, ja zaś, mimo woli przysunęłam się do niego troszeczkę. Tylko troszeczkę...

—Uczysz moją córkę – wytknęłam, choć doskonale wiedziałam, że to najmniej ważny argument. – Nie miałam pojęcia, że potrafisz wytrzymać pięć minut bez żartów – rozpaczliwie usiłowałam zmienić temat, ale Andrew trzymał się go jak rzep psiego ogona.

—To nie o to chodzi, prawda Betty? – zapytał cicho pochylając się bardziej ku mnie. – Powiedz mi o ojcu Jennie. Rozwiedliście się?

Miałam wrażenie, że przepłynął przeze mnie jakiś prąd na samą wzmiankę o ojcu Jennie. Chwyciłam moją torebkę, złapałam teczkę z testami i błyskawicznie wysiadłam z samochodu.

—Dzięki za podwiezienie, Andrew – rzuciłam, przechodząc przez ulicę.

—Nie myśl, że tak łatwo ci odpuszczę, Betty – zawołał za mną Andrew normalnym już tonem. Wbiegłam na schody usiłując wmówić sobie, że przyśpieszony oddech to tylko skutek wysiłku fizycznego.

Stanęłam przed drzwiami naszego mieszkania i oparłam głowę o futrynę, próbując opanować oddech i emocje – mało brakowało, a pocałowałabym mojego kolegę z pracy...

Westchnęłam głęboko i poszukałam w kieszeni kluczy. Nie mogłam jakoś ich wymacać, ale drzwi nagle otworzyły się, a w progu stanęła Jennie.

—Coś się stało? – zapytała patrząc na mnie z zaniepokojeniem, pewnie miałam rumieńce na twarzy. A ja widziałam tylko oczy Maxa, patrzące na mnie z niewysłowionym wyrzutem.

—Nie – zdobyłam się na nieludzki wręcz wysiłek, by wydobyć z siebie głos. – Za szybko weszłam po schodach.

Jeszcze nic się nie stało, dodałam w myślach. Weszłam do domu i zamknęłam za sobą drzwi, znowu czując jakże znajome mi poczucie winy.

***

Jennie:

Matka wróciła do domu jakaś dziwna. Twierdziła co prawda, że dawno nie biegała po schodach, ale nie mam jeszcze pustki zamiast mózgu – człowiek nie wraca do domu cały czerwony i zdyszany tylko dlatego, że wbiegł na pierwsze piętro po schodach. Nie zamierzałam jednak dalej o to pytać – przypuszczam, że i tak by mi nie powiedziała. Co innego, gdyby był tam Chris – o, wtedy nie wypuściłaby go z domu. W ciągu zeszłego tygodnia chyba z siedem razy pytała, czy Chris nie dzwonił. Wkurzało mnie to – bo z nim chciała rozmawiać na takie tematy, ze mną nie.

—Wychodzę – oznajmiłam. Nie wiem nawet, czy w ogóle mnie usłyszała, bo nawet nie odpowiedziała. Wzruszyłam ramionami i zeszłam po schodach.

Musiałam pójść do Eve i porozmawiać z kimś, kto nie ma sekretów poukrywanych jak pudełka ze starymi gratami pod łóżkiem. Czułam, że zwykła rozmowa telefoniczna nie załatwi tego.

Dom Eve był duży i przestronny, z pięknym ogrodem, w przeciwieństwie do naszego mieszkania – niewielkiego, na pierwszym piętrze w wielorodzinnym budynku.

Furtka zawsze była otwarta, więc pchnęłam ją, podeszłam do dużych, białych drzwi domu i zadzwoniłam. Po chwili w drzwiach stanęła Eve. Popatrzyła na mnie dziwnie, ale zaraz na jej twarzy pojawił się normalny uśmiech.

—Nie masz notatek z historii? – zapytała domyślnie wpuszczając mnie do środka. Skinęłam głową, myśląc o tym, jak zacząć zasadniczą rozmowę. – Tego jest strasznie dużo, nie wiem, czy opłaca ci się to przepisywać, szybciej będzie skserować...

—No to skseruję – zgodziłam się. Zupełnie nie pamiętałam o tych notatkach, ale skoro Eve już mi o tym przypomniała...

—Idź na górę, ja tylko włączę zupę, bo ten głąb ma dwie lewe ręce – „ten głąb” odnosiło się do brata Eve, Franka. Był od nas młodszy i jego ukochanym zajęciem było okupowanie komputera. Skinęłam głową, weszłam po schodach i skierowałam się do jej pokoju. Po drodze zajrzałam do pokoju Franka – jak zwykle ślęczał przed komputerem.

—Cześć Frank – rzuciłam.

—Aha – mruknął nie odrywając wzroku od monitora. Oto cały Frank – był w sumie taki sam jak Eve, ale nie było tego widać, bo na ogół grał w gry razem ze swoimi kumplami...

Usiadłam na łóżku Eve. Znałam ten dom jak własną kieszeń, znałam niemal wszystkich członków bliższej i dalszej rodziny – a przynajmniej z opowiadań, i czułam się tu jak u siebie. Znałyśmy się od prawie dziesięciu lat i gdyby nie pewne różnice w wyglądzie, to można by nas wziąć za siostry.

—No, jestem – oznajmiła Eve wchodząc do pokoju. Podeszła do wieży i ściszyła odrobinkę wściekłe wycia wokalistki Guano Apes. – Czekaj, co ja zrobiłam z tymi notatkami...

Eve zachowywała się tak samo, jak zwykle, tak, jakby nie spotkała dzisiaj przypadkiem mojego brata. Przyrodniego, dla ścisłości... Zebrałam się w sobie.

—Później ich poszukasz – powiedziałam mężnie. Nie lubiłam mówić o sobie... – Nie masz żadnych pytań... no wiesz, o Chrisa?

Eve przerwała szukanie zeszytu i popatrzyła na mnie z namysłem.

—Nie – oznajmiła krótko. – Jak będziesz chciała, to sama mi powiesz. A jak nie, to nie.

Milczałam zaskoczona. To było... tak niepodobne do Eve... Przecież ona zawsze miała setki pytań na wszystkie możliwe tematy! W zasadzie mogłam jej wtedy nic nie powiedzieć. Albo tylko podziękować za kredyt zaufania i zachować wszystko dla siebie. Jednak jej zachowanie zmobilizowało mnie i chciałam się jakoś... odwdzięczyć.

—Chris jest moim przyrodnim bratem – zaczęłam. – Jeszcze dwa tygodnie temu nie miałam pojęcia o jego istnieniu, dopiero kilka dni temu spotkałam go przypadkiem w sklepie.

—On jest do ciebie strasznie podobny – zauważyła Eve. Skinęłam głową.

—Właśnie. Moja matka twierdzi, że wygląda zupełnie jak mój ojciec – mówiłam dalej nerwowo. Dziwnie było mówić o tym wszystkim głośno.

—Zaraz... nie powiedziała ci, że masz brata? – zapytała marszcząc brwi. – Tak po prostu zostawiła kiedyś dziecko i nawet ci o tym nie powiedziała?

—Chris nie jest jej dzieckiem – zaoponowałam. – Mój ojciec... przespał się kiedyś z jakąś dziewczyną i...

Eve popatrzyła na mnie z zastanowieniem.

—Wybacz, ale to zakrawa na harlequin – stwierdziła. – Ojciec ma romans, potem żeni się z kimś innym, umiera, a jego córka po wielu latach odnajduje dziecko z pierwszego związku, które teraz jest dorosłym facetem. Jakie to romantyczne – dodała z obłudnym westchnieniem. Oto i moja najlepsza przyjaciółka. Ty zdradzasz jej wielką tajemnicę, a ona kwituje to stwierdzeniem, że to jak w Harlequinie. I nie sposób jej za to nie lubić – inaczej można by zwariować.

—Więc co zrobisz dalej? – odezwała się Eve po chwili. Popatrzyłam na nią pytająco. – No wiesz, jak już przyzwyczaisz się do tej myśli, że masz brata... On jest stąd?

—Nie – pokręciłam głową. – Z Chicago.

—Nieźle, po drugiej stronie kraju – Eve kiwała głową na boki. – Poznacie się teraz, wymienicie telefonami i tyle, cześć braciszku?

Nie bardzo rozumiałam, do czego dążyła Eve. Owszem, chciałam, żebyśmy się z Chrisem poznali, żebyśmy... no, zbliżyli się do siebie. Byłam ciekawa jak to jest mieć starszego brata, obie byłyśmy tego ciekawe i kiedyś tak sobie marzyłyśmy, co by było gdyby.

—Nie oczekuj zbyt wiele – powiedziała sceptycznie. – Może on ma już rodzinę i dla niego to będzie co innego niż dla ciebie, możesz spodziewać się zbyt dużo. Przecież on w gruncie rzeczy nic tak naprawdę o tobie nie wie, ani ty o nim. Popatrz choćby na mnie i na Franka – dodała uśmiechając się nieco złośliwie. – Znamy się przez całe życie, choć on i tak nie wie o mnie nawet połowy tego, co wiesz ty. W gruncie rzeczy polubienie go zajęło mi masę czasu...

—Więc co, mam po prostu traktować go jak dalekiego znajomego? – zapytałam lekko zdziwiona.

—Tego nie powiedziałam – roześmiała się Eve. – Po prostu zachowaj dystans, ok.? – skinęłam głową i uśmiechnęłam się do niej. – A, i tak na przyszłość – jeśli masz zamiar poznać mnie z twoim kolejnym rodzeństwem, to bądź tak dobra i jakoś mnie wcześniej przygotuj, co?

—Nie wymądrzaj się tak – odparłam ze śmiechem. – Lepiej daj mi te notatki z historii, bo jeszcze zapomnę je wziąć...

Gdy wychodziłam od niej z domu, Eve obejrzała się konspiracyjnie dookoła i nachyliła się do mnie.

—Powiem ci coś w tajemnicy – zaczęła szeptem. Zaintrygowana pochyliłam się nieco. – Ten twój brat... niezły jest, wiesz? Pamiętaj żeby w odpowiednim momencie szepnąć mu słówko!

Parsknęłam śmiechem. I jak tu jej nie kochać?

***

Isabel:

Pierwszym krokiem, jaki zrobiłam by powrócić do domu, było zaklepanie sobie urlopu. To była duża sztuka – ja, wiecznie zapracowana Isabel Ramirez, w końcu zamierzałam napisać podanie o urlop. Ale tylko „zamierzałam”, i niewiele brakowało, żebym na zamiarze poprzestała.

Zrobiliśmy sobie przerwę w sesji. Modelka, skądinąd świetna, nagle zbuntowała się i oznajmiła, że jeśli ma pracować dalej przez całą noc, to musi mieć przynajmniej dziesięć minut przerwy na papierosa. Popatrzyłam bezradnie na fotografa – jak zwykle Lisa zajmowała się stroną techniczną. Modelka wykorzystała chwilę i umknęła do swojego samochodu na papierosa.

Tkwiliśmy na wybrzeżu, tuż nad samym oceanem. Cała ekipa robiła zdjęcia najnowszej kolekcji Vivianne Westwood – w ekscentrycznej scenerii nad wodą. Wiedziałyśmy z Lisą, że zdjęcia będą istnym cudem – przy jej talencie, gracji techników, pięknych ubraniach i odpowiedniej modelce będą wyglądały naprawdę zjawiskowo. Ale rzeczywistość wcale nie była taka zjawiskowa – było piekielnie zimno, od wody ciągnął chłód i wilgoć, wiał wiatr. Wcale nie miało się wrażenia, że jest ciepły czerwiec – raczej jesień...

Przysiadłyśmy z Lisą w moim samochodzie z kubkami gorącej kawy w dłoniach. Świeciła się samochodowa lampka – w jej świetle wszystko wygląda tak dziwacznie i wręcz nierealnie... Milczałyśmy obie. Byłyśmy zmęczone, bo jednak tempo pracy było zawrotne, a prestiż czasopisma również nie działał uspokajająco. To miało być coś – tak, żeby zakasować wszystkie „Elle”, „WE” i tak dalej. Miał się liczyć tylko Vogue – a na okładce miała znaleźć się buzia naszej modelki, w zwiewnej bluzce Vivianne Westwood, skąpana w świetle księżyca. Vogue nie dość, że obchodził oficjalnie kolejną rocznicę istnienia, to jeszcze był to mały sukces naczelnej – dziesięć lat na tym stanowisku.

Lisa zaczęła mówić coś o ustawieniu modelki.

—Czy ty zawsze mówisz o pracy? – zapytałam z rezygnacją.

—Przyganiał kocioł garnkowi – odparła Lisa. – Ty nie brałaś urlopu dłużej niż ja. W moich stronach to byłoby nie do pomyślenia, żeby nie spędzać świąt z rodziną – westchnęła.

—A jak długo nie było cię w domu? – zapytałam. Znałyśmy się już dość długo, a jednak... a jednak rzadko rozmawiałyśmy na tematy nie poświęcone pracy.

—Sześć lat – powiedziała poważnie Lisa popijając kawę. Ja nie byłam w domu osiemnaście... – Ale może matka mnie nie wyklnie – uśmiechnęła się lekko. – A ty, Isabel?

—Co ja? – zapytałam lekko spłoszona, nie bardzo wiedząc, czy pyta o to, czy ja bym ją wyklęła, czy też ile lat ja nie byłam w domu.

—No, gdzie w tym roku pojedziesz na urlop – wyjaśniła Lisa. – Gdzie zabierze cię mężczyzna twojego życia? Haiti, Borneo a może Nowa Zelandia?

—Och – odprężyłam się nieco słysząc, że chodzi jej jedynie o wyjazd na urlop. Tę część o mężczyźnie mojego życia pominęłam milczeniem, ale co do reszty... – Jadę z córką do Nowego Meksyku – odparłam dość oględnie, jak mi się wydawało. Lisa gwałtownie wyprostowała się, odstawiła kubek i popatrzyła na mnie roziskrzonym wzrokiem.

—Nie...! – zawołała z niedowierzaniem. – Serio? – skinęłam głową. Lisa klasnęła w dłonie z radością – czasami przypominała duże dziecko... – Pustynie, Indianie i meksykańska kuchnia...! Też bym tak chciała!

—Szkoda, że Alex nie wykaże takiego entuzjazmu, jak ty – mruknęłam bardziej do siebie niż do Lisy, która jednak dosłyszała i spoważniała odrobinkę.

—A co, ona nie chce jechać? – zapytała ostrożnie.

—Nie wiem, nie mówiłam jej jeszcze o tym, ale przypuszczam, że nie będzie zachwycona. Nie wiedziałam, że tak uwielbiasz Indian... – uśmiechnęłam się krzywo, usiłując zatuszować mój wcześniejszy komentarz, ale Lisa nie dała zbić się z tematu.

—Dalej masz z nią kłopoty? – zapytała domyślnie. Nie powiedziałam jej o zatrzymaniu Alex rzecz jasna, ale Lisa jednak doskonale wiedziała, że nasze relacje można delikatnie określić jako „trudne”. Według niej, gdy coś nie idzie, to należy wziąć na przeczekanie i zostawić wszystko swojemu losowi, bo a nuż coś się stanie. Tyle, że Lisa była całkowicie beztroska i żyła w swoim własnym świecie...

—Jedziecie w jakieś określone miejsce? – indagowała dalej Lisa.

—Tak, do Roswell... wiesz, kosmici, czułki i te sprawy – tyle chyba mogłam jej powiedzieć... może nie domyśli się, że mówię o sobie. W końcu kosmita to ja...

—Naprawdę ci zazdroszczę – westchnęła rozdzierająco Lisa. – Zawsze chciałam tam pojechać, tam podobno jest muzeum ufologiczne, a w restauracjach podają zwykłe hamburgery jako „Fragmenty Kosmitów”... To musi być niezwykłe mieszkać w takim mieście, jak tam musi być zabawnie...!

Nie powiedziałabym, żeby mieszkanie w Roswell było takie zabawne, choć na pewno było zupełnie inne niż mieszkanie w centrum Nowego Jorku. Lisa nie wiedziała, że pochodzę właśnie stamtąd, i to, co dla niej było zabawne, dla mnie kilkanaście lat temu było prozą życia. Mój brat pracował w centrum ufologicznym w otoczeniu plastikowych i nadmuchiwanych kosmitów, jego dziewczyna nosiła czułki i podawała ludziom Kosmiczne Wstrząsy, które przygotowywał mój przyjaciel, a największą doroczną imprezą była rocznica rozbicia się statku kosmicznego, w którym, nomen omen, byliśmy my... Ot, proza życia.

—Kiedy jedziecie? – zamyśliłam się i głos Lisy z trudem do mnie docierał.

—Nie wiem, co na ten temat powie naczelna – odparłam usiłując odpędzić się od wspomnień, które nagle pojawiły się w moim umyśle.

—Z nią nie należy o tym rozmawiać, ją należy postawić przed faktem dokonanym – stwierdziła zdecydowanie Lisa i zaczęła grzebać w kieszeniach kurtki.

—Co ty robisz? – zapytałam lekko zdziwiona.

—Szukam telefonu – odparła. – Zadzwonisz do naczelnej do biura i nagrasz się na sekretarkę – powiedziała wciskając mi do ręki telefon. Popatrzyłam na małą Nokię jakbym widziała ją po raz pierwszy w życiu.

—I co ja jej powiem...? – zapytałam nieco oszołomiona.

—Że bierzesz sobie wolne i że jak wrócisz, to zajmiesz się jesienną kolekcją – odparła beztrosko Lisa. – Inaczej w życiu się na to nie zdecydujesz, znam cię! No już, dzwoń...!

Lisa miała na mnie dziwny wpływ. Być może miała za dużo energii i za szybko działała, w każdym razie w jej towarzystwie zawsze lekko głupiałam. Wykręciłam więc numer naczelnej i przeczekałam informację automatycznej sekretarki żeby powiadomić ją, że biorę sobie wolne...





Poprzednia część Wersja do druku Następna część