Nan

Powrót do Domu (43)

Poprzednia część Wersja do druku Następna część

Maria:

Coppers Summit. Normalnie deja vu. Prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy byli Skórami, tak samo, jak dwadzieścia lat temu. Ciekawe, czy mnie pamiętali. Mam nadzieję, że nie, ale nie będę sprawdzać, bez przesady.

—Idziemy – poleciła stanowczo Cameron, odpinając pasy. Uświadomiłam sobie nagle gdzie jestem i co ja takiego najlepszego chcę uczynić.

—Nie ma mowy! – zaparłam się na moim siedzeniu i nie zamierzałam się ruszyć. Cameron wysiadła z samochodu, okrążyła auto i otworzyła przede mną drzwi.

—Wysiadaj – powiedziała spokojnie.

—W życiu! – zawołałam, poczym zreflektowałam się i ściszyłam głos. – Nie widzisz, gdzie jesteśmy? Wiesz, co oni nam zrobią, jak nas tu znajdą? – ciągnęłam dalej ściszonym głosem. – Nie zamierzam nigdzie iść, nie ma mowy!

—Owszem, pójdziesz – stwierdziła Cameron z kamienną twarzą. – Albo zostaniesz tutaj, skoro nie chcesz się ruszyć, a ja sobie pójdę. Nie łudź się, nie odjedziesz stąd, ja mam kluczyki – dodała machając kluczykami zawieszonymi na palcu. – To cześć – mruknęła odwracając się i robiąc kilka kroków. W pośpiechu odpięłam pas i wyskoczyłam z samochodu.

—Czekaj! – zawołałam za nią. – Pójdę... pójdę z tobą – byłam na siebie zła, że dałam się tak podejść. W sumie to było do przewidzenia. Ale nigdy nie lubiłam zapalania samochodu kablami, a nie miałam zamiaru zostawać tu sama, nie miałam żadnych supermocy na spotkanie ze Skórami.

Budynek, w którym mieściło się ów cud techniki, niczym się nie wyróżniał. Chociaż bo ja wiem, może był bardziej podrapany i zniszczony niż reszta. W życiu nie przypuszczałabym, że w czymś takim może znajdować się jakiekolwiek ekstra międzygalaktyczne połączenie. Czego to się człowiek dowiaduje...

Jednak wejść tak po prostu byłoby za łatwe. W chwili, gdy Cameron położyła rękę na drzwiach by je pchnąć i wejść do środka, przed nami wyrośli jak spod ziemi dwaj Skórowie. Nie mieli na czołach napisu „Skór”, ale dajmy sobie spokój, w tym przeklętym mieście chyba nie było ani jednego człowieka.

—Milcz i nie odzywaj się pod żadnym pozorem – szepnęła do mnie półgębkiem Cameron. Nie zamierzałam się odzywać nawet i bez jej rozkazu, po prostu czułam, że nie byłabym w stanie wydusić z siebie żadnego słowa.

—Przepraszam bardzo, ale ten budynek nie jest własnością publiczną – zwrócił nam uwagę jeden z nich, szalenie uprzejmie. Cameron zmierzyła go lodowatym wzrokiem.

—Wiem – odparła krótko i treściwie. – Widzę, że dobrze wykonujecie swoją pracę, nie omieszkam wspomnieć o tym Nicholasowi przy najbliższej okazji.

Nie wątpiłam, że wspomni. Na tamtym świecie. Skórowie zmieszali się lekko na dźwięk imienia swojego pana i władcy, ale mimo wszystko nie odstąpili.

—Tak, tego... Mimo wszystko bardzo mi przykro, nie mogą tam panie wejść – odezwał się drugi Skór, wciąż z idealną grzecznością i tym razem ze śladami szacunku w głosie. Czyżby to na dźwięk imienia tego kurdupla?

—Zapewniam cię, że możemy – mruknęła Cameron popychając drzwi i skinęła na mnie głową. Zaczęłam przesuwać się krok po kroczku do wnętrza budynku, jednak Skórowie byli uparci.

—Bardzo nam przykro, ale musimy sprawdzić, czy panie czegoś nie wnoszą – powiedział pierwszy Skór patrząc na moją torebkę, pełną bądź co bądź kamieni od tamtego Indianina, które Cameron mi wepchnęła. Z trudem opanowałam chęć schowania torebki za plecami. Pomyślałam sobie, że tak oto zakończy się nasza misja, na progu tego budynku w Coppers Summit, ale chyba naprawdę nie doceniałam Cameron.

Stanęła w przejściu, krzyżując na piersi ramiona i popatrzyła na nich tak, że góra lodowa Titanica wydawała się być przy niej gorąca jak tropikalna Afryka.

—Proszę, proszę – powiedziała wyniośle. – Więc teraz chcą kontrolować nawet i mnie. Mnie! Czy wy w ogóle nie zdajecie sobie sprawy z tego, z kim rozmawiacie, smarkacze? – warknęła. Skórowe jakby skurczyli się w sobie. Interesujące... – Spadkobierczyni po Jego Wysokości Khivarze, gdyby nie ja, to by nie było na Ziemi waszych zakazanych gęb! – rzuciła z irytacją. Skórowe wyglądali tak, jakby zaraz mieli paść jej do stóp. – Wynocha mi stąd – dodała już spokojniej. Skórów jakby wymiotło.

—Wow – mruknęłam rozglądając się za nimi. – Co to było...?

—Imię Khivara wciąż robi na nich wrażenie – westchnęła Cameron wchodząc do środka. Popatrzyłam na nią uważnie – imię imieniem, ale nikt nie reagowałby tak na samo imię największej chociażby osoby. Spadkobierczyni? Że niby dla niej tron, jako dla najbliższej współpracownicy? Cameron była widać większą rybą, niż mogło nam się zdawać.

Przekaźnik istotnie był chroniony jak sto diabłów. Dostępu do niego broniły jakieś przemyślne zabezpieczenia i wręcz pułapki, których istnienia nawet się nie domyślałam. Jakieś tam skanowania tęczówek to przy tym betka. Gdy subtelnie wyraziłam wątpliwość, czy nawet i bez towarzystwa Skórów uda mi się samej przejść w drugą stronę, Cameron na szczęście uspokoiła mnie troszeczkę informacją, że po zniszczeniu przekaźnika wszelkie problemy znikają, bo to jak matka chrzestna.

—Jak co? – zdziwiłam się.

—Matka chrzestna – powtórzyła Cameron, przechodząc przez kolejny punkt kontrolny. – To trochę tak, jak na statku... Wiesz, we wszystkich salach i jadalniach statku są zegary i w czasie podróży na wschód lub zachód zmienia się czas okrętowy. Codzienne regulowanie takiej ilości zegarów zajęłoby zbyt wiele czasu, robi się to więc automatycznie z kabiny nawigacyjnej, a wszystkie pozostałe zegary automatycznie się do tego dostosowują. Mniej więcej tak samo jest tutaj.

—Aha – mruknęłam. Nie byłam pewna, czy do końca zrozumiałam tę przenośnię ze statkiem.

—Pośpieszmy się – poprosiła Cameron, zerkając na zegarek. – Czasami chodzą tu warty, a tamtych dwóch na pewno już kogoś zawiadomiło, że przyszłyśmy.

Znalazłyśmy się... gdzie? To była piwnica, strych czy po prostu jakieś pomieszczenie gdzieś pomiędzy dachem a fundamentami – cholera wie. Grunt, że nie było tam ani jednej lampy, żarówki czy choćby głupiej świeczki, żadnego okna, a jednak było tam jasno. Dziwne. Cameron zatrzymała się przed litą ścianą i w niepojęty dla mnie sposób ściana rozsunęła się, ukazując dodatkowe pomieszczenie. Niezbyt duże, tak samo pozbawione jakichkolwiek źródeł światła, a jednak jasne. No, dobrze, panował tam półmrok, nie bądźmy drobiazgowi. Źródłem światła były chyba cztery czarne kryształy, ustawione w czworobok. Na środku czworoboku tkwił piąty kryształ, też czarny, tyle że większy od pozostałych, zaś w ramach dodatkowej atrakcji wizualnej występowały... cholera wie, jak je nazwać, nigdy w życiu nie lubiłam pisania. Mówić tak, ale żeby pisać? No dobrze. Więc – to było coś w rodzaju... wiązań. Pomiędzy kryształami. Świeciły się i dawały upiorną błękitną poświatę, wypisz wymaluj podobną do tej, jaka panowała w granilicie.

—Idź – Cameron skinęła głową. – Nie mogę tam wejść – dodała jakby przepraszająco. – Sama to tak zaprojektowałam, ale nie bój się, tobie nic się nie stanie.

Z wahaniem weszłam do pomieszczenia, ale nic się nie stało. Patrzyłam z fascynacją na ten cud techniki i trzeba przyznać, że był interesujący. Jakim cudem te kryształy były czarne i lekko świeciły – nie mam pojęcia. W ogóle wydawało mi się, że one jakby pulsowały tym światłem, a te wiązania dookoła chyba wirowały...

—To jest przekaźnik – usłyszałam głos Cameron. – Ten największy kryształ w środku to coś w rodzaju mózgu. Takie samo urządzenie jest na Antarze – Cameron zamilkła na chwilę. Też wpatrywała się w ten... przekaźnik. Ciekawe, o czym myślała patrząc na swoje własne dzieło. Najpierw je zbudowała, a teraz je niszczy. Destrukcja. Jak samo spalenie buddyjskich mnichów. Za dużo czasu spędzam z Kyle’m. Dziwne. Chyba nie przypuszczała, że sama to popsuje. – No, rozstawiaj te kamienie, tylko pamiętaj – na krzyż.

Skinęłam głową i sięgnęłam do torebki, wyciągając pierwszy kamień. Kryształy stały na czymś w rodzaju cokolików, wystarczająco szerokich, by zmieścił się tam też i jeden kamień. Postawiłam kamień koło kryształu; oba przedmioty przylgnęły do siebie i wydawało mi się, że blask kryształu jakby nieco przygasł. Teraz pora na przeciwległy kryształ. Uczyniłam krok w kierunku wiązania, zamierzając po prostu je przekroczyć, ale Cameron jakoś dziwnie chrząknęła.

—Wiesz, lepiej by było, gdybyś na razie została po tej stronie – powiedziała nieswoim głosem, patrząc na mnie dziwnie. No fakt, zatrzymała mnie w pół kroku i zamarłam z zadartą nogą, ale to nie powód, by się na mnie tak gapić! – Zapomniałam ci powiedzieć, że przekaźnik wyśle cię na Antar, jeśli przekroczysz ten krąg...

Wypuściłam ze świstem powietrze i opuściłam nogę.

—Zapomniałaś mi powiedzieć? – zapytałam i po chwili dotarło do mnie, co ona powiedziała. – Zapomniałaś?! – wrzasnęłam. – Oszalałaś?! Mogłam znaleźć się na jakiejś durnowatej planecie, bo ty zapomniałaś mi powiedzieć o takiej drobnostce?!

—Później się powściekasz, nie mamy czasu – mruknęła z rezygnacją Cameron. Ciągle napuszona i oburzona okrążyłam to kretyństwo.

—Masz jakąś rodzinę? – zapytałam, ustawiając chwilę później trzeci już kamień. Znowu światło przygasło nieco i teraz byłam już pewna, że w pomieszczeniu zrobiło się znacznie ciemniej. Wciąż kipiała we mnie złość, ale przełknęłam ją – to były ostatnie chwile, żeby jeszcze czegoś się od niej dowiedzieć. – Daj spokój, możesz chyba co nieco powiedzieć? – zawołałam widząc, że wcale nie kwapi się do odpowiedzi.

—Miałam. Ale teraz już nie mam – odparła z niechęcią.

—Dlaczego? No daj spokój, co ci szkodzi! – poprosiłam z ciekawością.

—Matka zginęła dawno temu, a ojciec... ojciec zmarł kilka lat temu – mruknęła. – Pewnie nie uwierzysz mi, gdy powiem, że to Khivar był moim ojcem.

Cholera. Po raz drugi tego dnia mnie zamurowało. Niesamowite. Miała talent do zaskakiwania. Najpierw dowiaduję się, że osoba, która uratowała Maxowi skórę była kochanką Nicholasa, a potem, że ta sama osoba była jednocześnie córką Khivara, faceta, który polował na naszych kosmitów...! Matko... Zaraz, ale skoro Khivar był jej ojcem... w mojej głowie pojawiła się pewna myśl. Niby bez sensu, ale już tak miałam, że te najgłupsze myśli były jednocześnie najmądrzejszymi.

—Czekaj... to może jeszcze Isabel była twoją matką? Jako ta, no, Vilandra? – zapytałam na wszelki wypadek, choć to przecież nie mogła być prawda. A jednak... a jednak... Cameron nie musiała już nic mówić, spojrzenie, jakie mi rzuciła całkowicie wystarczyło. Ugięły się pode mną kolana, stanowczo tych nowości było za dużo jak na jeden dzień...

—Jesteśmy długowieczni –dodała niby bez ładu i składu Cameron.

—Co tu się dzieje? – rozległ się nagle czyjś obcy głos. Odwróciłyśmy się obie jak na komendę, tylko po to, by zobaczyć paru Skórów. Niech to szlag... ja byłam podobno całkowicie bezpieczna, żaden Skór nie mógł tu wejść, ale Cameron... Całe szczęście zasłoniła się polem ochronnym.

—Nic – odpowiedziała spokojnie. – Wprowadzamy lekkie poprawki. Maria, pośpiesz się! – rzuciła w moim kierunku. Nie musiała tego mówić, błyskawicznie dostawiłam czwarty kryształ. Jeszcze tylko piąty, ten przeklęty piąty kryształ w samym środku... Wzięłam głęboki wdech jak przed nurkowaniem. „Raz kozie śmierć!” pomyślałam i przekroczyłam już teraz ledwo widoczne wiązania. Najwyżej znajdę się na zupełnie obcej planecie, co to dla mnie...

Jednak ku mojej niewysłowionej uldze nic się nie stało, nie znalazłam się nagle na innej planecie pod czerwonym niebem ani nie poszybowałam wśród gwiazd. Słyszałam, że przerażeni Skórowie usiłowali dostać się do Cameron i zmusić mnie w jakiś sposób do wyjścia z sali przekaźnika, ale nie zwracałam na to uwagi. Wyjęłam piąty kryształ.

—Tamte cztery były za Alexa, za Tess, za Maxa, za to, że życie każdego z nas potoczyło się inaczej niż powinno – powiedziałam z zaciętością. – A to za mojego brata – dodałam stawiając piąty kamień przy największym krysztale, po czym pomna przestróg Cameron natychmiast rzuciłam się do tyłu. Wszystkie pięć kryształów zespolonych z naszymi kamieniami nagle jakby się rozżarzyło, z każdego wystrzelił w górę oślepiający promień światła. Całe pomieszczenie było wręcz zalane białym światłem, a od tego głównego kryształu nagle rozeszła się dookoła fala. Patrzyłam spod przymrużonych oczu jak błyskawicznie rozchodzi się we wszystkich kierunkach, ale przeszła przeze mnie jak gdyby nigdy nic. Światło stało się nie do zniesienia, zupełnie jakbym patrzyła nie na jedno słońce – ale na pięć. Zacisnęłam oczy. Usłyszałam jakieś dziwne wybuchy i instynktownie skuliłam się pod ścianą.

Kiedy w końcu otworzyłam oczy, wydawało mi się, że kompletnie oślepłam. Ale to było tylko wrażenie. Teraz w pomieszczeniu było kompletnie ciemno i cicho. Domacałam się mojej torebki i otworzyłam ją, usiłując znaleźć na oślep zapalniczkę. Takie rzeczy po prostu się nosi. Zamiast zapalniczki domacałam się jednak czegoś zupełnie innego – latarki... Nigdy w życiu nie nosiłam przy sobie latarek, więc i to musiało być sprawką Cameron. Przesunęłam guziczek i smuga światła omiotła pokój dookoła.

Dziwna sprawa, ale wszystkie ściany były osmalone. Mnie tam nic nie było. Dźwignęłam się na nogi i podeszłam do jednego z pięciu cokolików. W świetle elektrycznej latarki dostrzegłam szarą bryłę – kryształ i kamień stopiły się ze sobą, niepojętym dla mnie sposobem. Przedtem i kryształ, i kamień były lśniące, a teraz ta bryła była kompletnie matowa... Wyciągnęłam rękę żeby to podnieść, ale bryła po prostu... rozsypała się.

W pomieszczeniu było kompletnie cicho. Skierowałam latarkę w miejsce, gdzie ostatnim razem widziałam Cameron, ale unosiły się tam tylko płatki skóry...

***

Jennie:

Byłam potwornie zmęczona. Nie byłam tak wymęczona nawet wtedy, gdy Langley po raz pierwszy zmusił mnie do rozruszania mocy. Rany boskie, nie mogłam nawet ruszyć małym palcem, nic, po prostu nic...! Było mi głupio, że nie mogłam im pomóc, to było naprawdę żenujące. Ale naprawdę nie mogłam im pomóc, byłam kompletnie wyprana, nie mogłam nic zmienić w naszej obecnej sytuacji. Czułam, że mogłabym zasnąć tam na miejscu, na siedząco. Zmusiłam się, by usiąść obok Langley’a i położyć sobie jego głowę na kolanach.

—Langley – powiedziałam cicho, walcząc z zamykającymi się oczami. – Wszystko w porządku?

—Ta – wycharknął z trudem. – OK.

—Jasne – mruknęłam. Widziałam, jak wszystko było w porządku, wszystko było tak samo w porządku, jak ze mną było w porządku. Czyli nie było w porządku.

—Langley – powtórzyłam. – Co ci jest? Mogę ci jakoś pomóc?

Langley żachnął się lekko.

—Terefere – powiedział krzywiąc się lekko. – Im pomóc nie możesz, a chcesz pomóc mnie?

—Daj spokój, Kal, pomogę ci – zaproponowałam. – Tylko powiedz, gdzie.

Oboje wiedzieliśmy, że to była tylko gra i że żadne z nas nie łudziło się, że coś porządnego z tego wyjdzie. Wiedzieliśmy oboje, że Langley’owi zostało bardzo mało czasu, a ja byłam zbyt zmęczona i wyczerpana, by móc mu pomóc w jakikolwiek sposób. Oboje odegraliśmy już swoje role i byliśmy teraz tylko widzami, którzy mogli biernie obserwować rozwój wydarzeń. Siedzieliśmy pod samym środkiem statku kosmicznego, czekając na to, co z nami będzie.

—Dobrze się spisałaś – odezwał się Langley, przerywając panującą między nami ciszę i wziął duży wdech. – Jesteś pewna, że całkowicie pozbyłaś się Nicholasa?

Pomyślałam przez chwilę nad tym pytaniem, bowiem nawet tak naturalna czynność, jak myślenie, wydawała mi się w tym momencie niezwykle uciążliwą i wyczerpującą. Musiałam zmusić moje komórki do ponownej pracy, ale teraz reagowałam w znacznie zwolnionym tempie. Czy byłam pewna, że całkowicie pozbyłam się Nicholasa? Tak. To może dziwnie zabrzmieć, ale poczułam to. Jakby rykoszet mojego własnego uderzenia, w końcu ta cała... moc była fragmentem mnie, i czułam jak uderza w Nicholasa i odcina mu całkowicie jakąkolwiek drogę ucieczki. Dlatego też po części to było takie męczące. Wiedziałam, że jakimś cudem udało mi się naprawdę zabić Nicholasa. Na dobre. Czułam to całą sobą, nie wiem jak, ale... Po plecach przeleciał mi mimowolny dreszcz, gdy sobie to uświadomiłam. Zabiłam człowieka. To, że ten człowiek był Skórem i że chciał zabić mnie nie liczyło się wcale, ważne było, że to ja zabiłam. Może byłam niebezpieczna dla mojego otoczenia. Potrafiłam leczyć, owszem, ale równocześnie potrafiłam też zabijać. Boże.

—Jesteś pewna? – powtórzył Langley, patrząc na mnie z niepokojem. Skinęłam powoli głową.

—Tak – odparłam. – Nie wiem, dlaczego... ale tak.

—Dobrze – mruknął Langley i przymknął oczy. – Powiedz mi, gdy coś się stanie.

Popatrzyłam bezradnie na wuja Michaela. Wydawał się być tutaj najbardziej rozważny. Nie miałam pojęcia, jak długo to jeszcze może potrwać. Byłam strasznie zmęczona, nie tylko fizycznie. Miałam wrażenie, że cały ciężar spoczywa na mnie. Jeśli pole ochronne pęknie, to będzie moja wina, bo im nie pomogłam. Wstałam nieco chwiejnie i podeszłam do wuja Michaela.

—Damy sobie radę, Jennie – mruknął, rzucając mi uważne spojrzenie.

—Pomogę – powiedziałam.

—Jennie, powiedziałem, że damy sobie radę – powtórzył Michael. – Idź i odpocznij trochę.

—Nie muszę – odparłam z uporem. Wiedziałam, że powinnam i że naprawdę nic już z siebie nie wykrzeszę, ale musiałam chociaż spróbować, choć na samą myśl o ponownym użyciu moich zdolności robiło mi się nieco słabo. Mimo wszystko stanęłam obok wuja i wyciągnęłam przed siebie rękę, zanim jednak zdążyłam cokolwiek zrobić, Skórowie po drugiej stronie bariery nagle wszyscy... wybuchli. Ot tak. Jak butelki z petardami. Co do jednego. Zdumiona opuściłam rękę, patrząc na wirujący w powietrzu kurz i nie mogłam uwierzyć własnym oczom – co właśnie się stało? Kto to zrobił? Może to tylko taki trik?

Wuj Michael i ciotka Isabel opuścili ostrożnie pole ochronne. Powietrze dookoła nas natychmiast wypełniło się tym kurzem, który drapał w gardło.

—Nie przypuszczałam, że jesteś aż tak dobra – odezwała się ciotka Isabel patrząc na mnie z nieukrywanym podziwem i szacunkiem.

—To nie ja – zaprotestowałam słabo. Już niczego nie rozumiałam.

—Więc kto? – zapytał wuj Michael. – Stałaś obok mnie z wyciągniętą ręką i po chwili zniszczyłaś Skórów, któżby inny? – w jego głosie też był podziw, całkowicie niezasłużony. Popatrzyłam rozpaczliwie na Chrisa – on przecież musiał wiedzieć, że nie byłam w stanie zdobyć się na coś takiego! Uśmiechnął się do mnie nieco bezradnie i pokręcił głową. Nie byłam pewna, czy ma na myśli to, by nie starać się zaprzeczać, bo oni i tak nie uwierzą, czy też może to, że i on był zdziwiony, że zdobyłam się na coś takiego. Miałam nadzieję, że w grę wchodziła ta pierwsza opcja.

—Co się stało Langleyowi? – zapytała ciotka Isabel, patrząc na leżącą na betonie postać. Prawda, Langley...! Ukucnęłam obok niego.

—Langley – odezwałam się. – Langley, oni znikli – zakomunikowałam siląc się na spokój.

—Cameron – mruknął niewyraźnie Langley.

—Co: Cameron? – zdziwiła się ciotka Isabel.

—Może to jest majaczenie ciężko chorego, który wzywa kogoś, kogo kocha – wysunął przypuszczenie Michael.

—Jeszcze nie umarłem! – zirytował się Langley i otworzył oczy. Chyba domyślałam się, o co chodziło z Cameron. To chyba była jej zasługa. Nie wiem, jakim cudem jej się to udało, ale było mi wszystko jedno, byłam jej wdzięczna, że nie musiałam przekonywać się dobitnie o swoich ograniczeniach. – Głąb – dodał po chwili Kal, gdzieś w stronę wuja Michaela.

—Nie szkodzi, ja wiem, o co chodzi – powiedziałam uspokajająco kładąc mu rękę na piersi. – Powiedz lepiej, jak mogę ci pomóc.

—Nie możesz – powtórka z naszej wcześniejszej rozmowy. Wiedziałam, że nie mogę. Ale musiałam spróbować.

—Mogę – uparłam się. – Tylko powiedz, co.

—Mam inną budowę niż ty – mruknął niewyraźnie Langley. – Tej nie naprawisz. Ale wiesz co – cieszę się, że widziałem, jak eliminujesz Nicholasa.

—Langley, ty nie możesz.... umrzeć – powiedziałam z rozpaczą. To było po prostu niewyobrażalne, całkowicie niemożliwe i nierealne, Langley – martwy? Złośliwy, uporczywy jak mucha, natrętny i gruboskórny Langley – nieżywy? Przyzwyczaiłam się do niego, zaczęłam uważać za przyjaciela, w skrytości ducha podziwiałam go, a teraz miałoby go zabraknąć?! – Musi być jakiś sposób!

—Nie ma – odparł ze zmęczeniem.

—Może kamienie od Rzecznego Psa – wysunął propozycję Michael. – Kiedyś pomogły Nasedo i –

—Ale mnie nie pomogą! – warknął Langley gwałtownie i coś widać musiało go zaboleć, bo znów się wykrzywił. – Nie ma kamieni, ja nie mam czasu, i to w ogóle bez sensu – powiedział po chwili.

—Musi być jakiś sposób – powtórzyłam rozpaczliwie. Nie wyobrażałam sobie powrotu do Roswell bez Langley’a – był taki jak ja, rozumiał mnie, choć nigdy w życiu nie rozmawialiśmy na ten temat. W ogóle raczej nie rozmawialiśmy, ale mimo wszystko był mi bliski, do jasnej cholery!

—Daj spokój – poprosił Kal. – Nigdy nie sądziłem, że to powiem... ale jestem dumny, że was spotkałem, mimo tych wszystkich głupot, które robiliście. I jeśli Antarianie kiedykolwiek zdecydowaliby się na restaurację monarchii... to powinni dać tron tobie, Jennie. I szczerze życzę im, by do tego zmądrzeli.

—Langley – szepnęłam, mimo woli płacząc. Nie chciałam się rozklejać, nie w takiej chwili, ale to chyba było silniejsze ode mnie. – Nie chcę być królową.

—Ale będziesz – uśmiechnął się z trudem Langley. – Któregoś dnia – dodał zamykając oczy. – Jestem straszliwie zmęczony...

—Langley, nie, popatrz na mnie! – zawołałam. – Langley! – chciałam potrząsnąć jego ramieniem, ale ku mojemu przerażeniu jego ciało zamieniło się w pył.

Chris położył mi rękę na ramieniu.

—Chodź – powiedział cicho. – Langley odszedł do Valhalli – dodał, podnosząc mnie z ziemi.

—Gdzie? – zdziwił się wuj Michael.

—Valhalla – powtórzył Chris. – To skandynawska kraina dla dusz wojowników poległych w walce – wyjaśnił.

—Jestem zmęczona – mruknęłam. Chris otoczył mnie ramieniem.

—Chodźmy stąd – ciotka Isabel obejrzała się dookoła i wzdrygnęła. – Mam stanowczo dosyć tego miejsca.

—Chodźmy – zgodził się Michael. Ruszyliśmy w górę po tych samych schodach, na których niedawno stały całe zastępy Skórów. Szliśmy znów tymi samymi korytarzami, którymi uprzednio prowadziła nas Cameron a później sam Langley.

Na dworze panowała głęboka noc. Dziwne. Odruchowo spojrzałam do góry ponad ramieniem Chrisa i ujrzałam niebo pełne gwiazd. Prawdopodobnie dookoła jednego z tych białych punkcików kręciła się planeta, być może podobna do Ziemi, o dźwięcznej nazwie „Antar”; planeta, której tron prawnie należał do mojego ojca, do Chrisa i do mnie. Planeta, na której Langley chciał, bym była władczynią. Wzdrygnęłam się, być może pod wpływem chłodnego nocnego powietrza. Langley nigdy nie rzucał słów na wiatr. A ja nie chciałam myśleć o tym, że władza na jakiejś dalekiej planecie może należeć do mnie. Być może któregoś dnia będę potrafiła myśleć o tym bez obrazu rozpadającego się w pył ciała Langley’a albo bez wizji mojego złamanego ojca.

Ciotka Isabel zatrzymała się w pewnej odległości od budynku stacji benzynowej, odwróciła i wyciągnęła przed siebie rękę.

—Co robisz? – zapytał wuj Michael. Rzeczywiście, nie wyglądało to tak, jakby ciotka chciała włączyć alarm z powrotem.

—Zamierzam wysadzić to przeklęte miejsce w powietrze – wycedziła przez zaciśnięte zęby ciotka. – Lepiej, żeby ten cholerny statek już nie sprawiał więcej kłopotów, i nie obchodzi mnie to, co pomyślą sobie wojskowi.

Wuj Michael bez słowa stanął obok Isabel i identycznie wyciągnął przed siebie dłoń, Chris zaś również w milczeniu poprowadził mnie w kierunku naszego samochodu, który stał opodal nietknięty.

Siedzieliśmy w środku i w ciszy patrzyliśmy na nagle wybuchły słup ognia.






Poprzednia część Wersja do druku Następna część