Nan

Powrót do Domu (40)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

Maria:

Pojechali. Tak po prostu. Tak, jakby nie jechali na żadne śmiertelne spotkanie, tylko na jakiś... piknik. Koszmar. Jak we śnie otworzyłam swoją nieśmiertelną szafkę i wyciągnęłam z niej uniform. Nie miałam ochoty iść do domu. Sama. Tym bardziej, że Michael obiecał Bobby’emu rysowanie Afryki. Nie wyobrażałam sobie, że stanę przed Bobby’m i powiem mu, że Michael dzisiaj nie przyjdzie, tym bardziej, że nie wiedziałam, czy w ogóle jeszcze przyjdzie... Nie, stop, przestań tak myśleć! Oczywiście, że Michael jeszcze przyjdzie, o czym ja w ogóle myślałam? Poza tym bezczynne siedzenie chyba doprowadzało mnie do szaleństwa, musiałam zająć się czymś innym, czymś, co skutecznie zajmowało myśli. Tak, dodatkowe godziny w Crashdown z całą pewnością pochłoną mnie bez reszty, sezon wakacyjny był w pełni i ludzi było w Roswell znacznie więcej, niż zwykle. Nie zwróciłam uwagi na Liz, zresztą, ona miała Maxa. Byłabym tylko piątym kołem w ich towarzystwie. Kyle i Cameron mieli chyba podobne odczucia, bo po chwili namysłu weszli na salę restauracyjną. W chwili takiej jak ta, gdy żegnasz się z kimś, kto jest ci bliski, gdy nie wiadomo, czy w ogóle tego kogoś kiedykolwiek zobaczysz, starasz się myśleć absolutnie o wszystkim, tylko nie o tym kimś, bo te myśli doprowadzają cię do szału. A teraz pomnóż to razy cztery i otrzymasz pełny obraz tego, co nas spotkało. Nie wiedzieć kiedy, zżyliśmy się ze sobą i staliśmy się po prostu jedną wielką rodziną, związaną gigantycznym sekretem. Ta wspólna tajemnica być może mniej by nas związała gdyby nie to, że groziła nam śmiercią. Nic na to nie poradzę, że gdy tylko nasze życie zaczynało jakoś się układać, do akcji natychmiast wkraczały pozaziemskie czynniki (choć bywało też, że i zupełnie ziemskie, acz równie groźne). W rezultacie życie czwórki kosmitów, obecnie szóstki, było okupione śmiercią innych. Przypadkową śmiercią, ale zawsze śmiercią.

Patty i Kate popatrzyły na mnie niepewnie, ale nic nie powiedziały. Wiedziałam, że nie bardzo podobało im się to, że zostaję, ale żadna nie odezwała się słowem, pewnie ze względu na moje dosyć bliskie związki z rodziną Parkerów. A zwłaszcza z Liz. Teraz, kiedy pan Parker pojechał na targi restauratorów, to Liz władała kafeterią. A ja byłam jej przyjaciółką z dawnych lat, co oznaczało, że moja pozycja wśród kelnerek była nie do podważenia. Właściwie to miałam prawo do tytułu „starszej kelnerki”, jak na statku, ale ten przymiotnik zdecydowanie mi się nie podobał.

Kyle i Cameron zajęli miejsca przy barze. Oboje zawzięcie milczeli, przy czym z twarzy Cameron rzecz jasna nie dało się nic wyczytać, za to Kyle wyglądał jakby ktoś się przejechał po nim walcem drogowym. No, widać mój braciszek wciąż podpadał pod paragraf za romans z nieletnią. Pokręciłam głową, bo nie wierzyłam w happy-endy, a już zwłaszcza nie wierzyłam, że Liz na taki happy end by pozwoliła. Co prawda ostatnio jakoś ucichła i temat Kyle-Jennie zdecydowanie zszedł na dalszy plan, ale nigdy nic nie wiadomo. Nie byłam zbyt wielką fanką tego tematu, a już zwłaszcza nie rozmyślałabym o tym, gdybym była przy zdrowych zmysłach, ale wszystko było dobre, żeby tylko zająć czymś myśli, które uparcie chciały krążyć dookoła Michaela.

Dzwonek przy drzwiach dźwięknął i do kafeterii weszła młoda dziewczyna. Rzuciłam okiem z przyzwyczajenia, nie zwracając jednak na nią zbyt wielkiej uwagi. Dziewczyna rozejrzała się dookoła jakby z wahaniem, poczym ruszyła sprężystym krokiem w stronę baru i usiadła na stołku.

—Co mogę podać? – zapytałam. Bar i jego klienci należeli do mnie, stoliki na sali zaś były podzielone między Kate i Patty.

—Hamburgera, o ile jest tutaj coś takiego – mruknęła przeglądając menu z powątpiewającą miną.

—Jest – odparłam. – Kanapka Willa Smitha. Coś do picia?

Dziewczyna zerknęła niepewnie na listę napojów i odłożyła menu.

—Szczerze mówiąc to raczej kogoś szukam... – powiedziała z wahaniem. – Może mogłaby mi pani pomóc.

Spojrzałam na nią podejrzliwie. Może była Skórem i szukała naszych prywatnych kosmitów. Akurat miałam zamiar jej powiedzieć...! Ale przyszło mi do głowy, że mogę się przy okazji czegoś dowiedzieć...

—Słucham – odparłam, nachylając się nieznacznie ku niej. Zawsze mogę przecież powiedzieć, że nie mam pojęcia, o kim mówi. Być może to już była paranoja, być może ta dziewczyna szukała kogoś zupełnie normalnego, kogoś, kto był tylko człowiekiem, ale ostatnimi czasy za dużo się tu działo, żeby taka myśl mogła mi przyjść do głowy.

—Szukam Michaela... Michaela Guerina – wyjawiła dziewczyna. Stężałam w miejscu jak galaretka, niezdolna do najmniejszego samodzielnego ruchu, patrzyłam na nią tylko szeroko otwartymi oczami. – Taki wysoki, bardzo przystojny, ciemne blond włosy... – dodała, widocznie wyglądałam jak jakaś kretynka. A mnie po głowie tłukło się jedno słowo – Skór, Skór, Skór...

—Michaela – powtórzyłam słabo, zmuszając się do uczynienia jakiegokolwiek ruchu. Oparłam się ciężko o ladę, tym bardziej, że nogi się pode mną ugięły.

—Zna go pani? – zapytała z nadzieją dziewczyna.

—Nnie wiem... – wyjąkałam i objechałam się w myślach. Skup się, kretynko, nie daj po sobie poznać, że jesteś poruszona! Zaraz, co zrobić...? Jeśli to Skór... Cameron siedziała cztery siedzenia dalej, do diabła, mogłaby mi dać jakoś do zrozumienia, że ta dziewczyna to wróg, podobno panna Flynn potrafiła ich wyczuwać! Dobrze, skup się. Nie dać jej poznać, że wiesz, o kim mówi. Zorientuj się, po co go szuka. Tak. – To znaczy... znam go przelotnie, rozmawialiśmy może raz czy dwa. A czemu pani go szuka, jeśli można wiedzieć? – zapytałam, usiłując nie pokazać na zewnątrz mojego wewnętrznego wzburzenia. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

—Michael jest moim narzeczonym – wyjawiła radośnie. ŻE NIBY CO?!

—Słucham? – zapytałam z osłupieniem. – To znaczy... Michael nie chwalił się, że ma narzeczoną... – pewnie, że się nie chwalił, cholernik jeden! Jeśli to nie jest Skór, to własnoręcznie urwę mu głowę, przysięgam! A jeśli to jest Skór, to mają fatalne poczucie humoru.

—On jest taki skromny – rozczuliła się dziewczyna. – I dlatego tatuś postanowił przepisać na Michaela całą ziemię po ślubie. Tatuś jest największym w Teksasie hodowcą bydła.

—Po ślubie – powtórzyłam, oglądając dokładnie dziewczynę. Była chyba nieco starsza od Jennie, ale niewiele, góra jakieś cztery czy pięć lat. Była blondynką, miała szare oczy, i istotnie była ubrana jak kowbojka. Koszulka w kratę, stare dżinsy, kowbojki i kapelusz. Kurza twarz, jeśli ona mówiła prawdę...!

—Tak – potwierdziła dziewczyna. – Może ja się przedstawię, Harry McCarthy – powiedziała wyciągając do mnie rękę. Uścisnęłam ją odruchowo.

—Maria – mruknęłam. – Ale czemu szuka go pani akurat tutaj? – zapytałam nieufnie.

—Bo mówił Nickowi o tej knajpie – odparła Harry takim tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Cóż, nie dla mnie. – Nick to nasz przyjaciel – dodała jakby po chwili namysłu. Zgrzytnęłam sobie cichutko zębami. –Cóż... nie wie pani, gdzie mogę złapać teraz Michaela?

—Wyszedł stąd jakieś piętnaście minut temu – mruknęłam złośliwie. – Mówił, że musi wpaść na chwilę do UFO Center do kumpla, a potem chciał jechać do Albuquerque. Jeśli się pani pośpieszy, to może pani go złapie, zanim wyjedzie.

Dziewczynę natychmiast wymiotło. I bardzo dobrze, bo jeszcze chwila i wydrapałabym jej oczy. Grrrr. Co ona sobie właściwie wyobrażała? I kim do diabła była tak naprawdę? Co to za imię, Harry. Transwestyta czy co, u licha? Wyglądała na dziewczynę, ale cholera wie. Ale zaraz... twierdziła, że jest narzeczoną Michaela. Cholera jasna niech ją trafi, Michael nawet słowem nie wspomniał o jakiejkolwiek Harry... czy też jakimkolwiek.

No i proszę, błyskawiczna wizyta jednej dziewczyny, która w dodatku mogła być Skórem, całkowicie odpędziła ode mnie wszelkie myśli, by żalić się i rozpływać nad Michaelem. W tym momencie chciałam tylko wiedzieć, czy to, co ona opowiadała było prawdą czy nie. Jeśli było prawdą i jeśli Michael wróci cały i zdrowy, to będzie się musiał gęsto tłumaczyć i będzie się musiał nieźle postarać, żebym mu wybaczyła. A jeśli nie wróci – to nic mnie nie obchodzi, czy to przez jakiegoś Nicholasa, Khivara czy innego cudaka – znajdę i wyciągnę choćby spod ziemi! Pod tym względem byłam taka sama, jak moja matka. Do tej pory po Roswell krążyła anegdotka, jak to Amy, jeszcze wówczas DeLuca, podążyła do stanowego gubernatora i nie zważając na godziny przyjęć wtargnęła do jego biura, żądając przywrócenia szeryfa Valentiego na odpowiednie stanowisko, z którego został zdjęty z powodu niesłusznych oskarżeń. To, że gubernator niewiele miał akurat do powiedzenia w tej sprawie, było akurat najmniej ważne, a moja matka przynajmniej sprawiła, że Jim Valenti wrócił do swojego biura na komisariacie. A potem nie miał już innego wyjścia, jak tylko oświadczyć jej się, ale przypuszczam, że i bez tego by się oświadczył.

—Ty! – wyciągnęłam oskarżająco palec w stronę Cameron. – Czemu nie dałaś mi jakoś znać, że ta dziewczyna była Skórem?!

—Kto? – zdziwiła się Cameron, a jej idealnie wyprofilowane brwi uniosły się nieco do góry.

—Ta dziewczyna, która przed chwilą siedziała przy barze – powiedziałam wzburzona. – Przedstawiła się jako narzeczona Michaela!

—Jaka znowu narzeczona – Cameron skrzywiła się lekko. – Poza tym, jaki znowu Skór, ona była człowiekiem, a nie wrogiem.

—Ludzie też są wrogami – wymruczał Kyle niewyraźnie. Łypnęłam na niego złym okiem, bo najwyraźniej wpadł w ponuro-refleksyjny nastrój.

—Ty się nie odzywaj – rzuciłam do niego. – Sam prosisz się o kłopoty i uprzedzam, że nie zamierzam odciągać Liz od twojego gardła!

—Jakiego gardła, jakiej Liz, o co ci chodzi, kobieto – zniecierpliwił się Kyle. – Znowu przestaję cię rozumieć.

Przewróciłam oczami. Jezu. Nie miałam ochoty siedzieć i załamywać rąk, tak jak robiła to Liz – zdecydowanie wolałam nawet pokłócić się z bratem, niż wpadać w depresję.

—A co tu jest do rozumienia – zdenerwowałam się. – Mówiłam ci, że jeśli Liz zorientuje się, że coś jest między tobą a Jennie to będzie po tobie!

—Już jest po mnie – mruknął niechętnie Kyle, znów powracając swojego smętnego humoru. Pomyślałam przez chwilę, przetwarzając jego słowa.

—Czy chcesz mi przez to powiedzieć, że Liz już się zorientowała? – zapytałam siląc się na spokój. Kyle spojrzał na mnie ponuro. Hm, zdaje się, że tak. – I co? Uświadomiła ci, jakie ma zdanie na ten temat? – mina Kyle’a przypominała chmurę gradową. No, to chyba oznacza, że moja przyjaciółka istotnie wyraźnie uświadomiła mu, jakie ma zdanie... – I coś z tym zrobiłeś? – Kyle wyglądał jak uosobienie wszelkich sił podziemnych. Tak, to najwyraźniej znaczyło, że Kyle posłuchał Liz... No tak, znałam jej poglądy na tę sprawę i mogłam zrozumieć Kyle’a. Tylko czemu do jasnej kaczki nawet nie pisnął o tym słowem?! – I czemu nic nie powiedziałeś?! – zawołałam z niezadowoleniem, zapominając chwilowo o całej reszcie tego bałaganu. Kyle wzruszył tylko ramionami. – Słuchaj, ja jestem tolerancyjna, ale jasnowidzem nie jestem i naprawdę nic ci się nie stanie, jak powiesz coś jak człowiek – zauważyłam z niezadowoleniem.

—A czym było się tu chwalić? – wzruszył znowu ramionami. No, może i faktycznie miał rację... nie bardzo było się czym chwalić. – Odbyliśmy z Liz pewną rozmowę, zastosowałem się do tego, co ona powiedziała...

—... i dlatego chodzisz z nosem pod nogami i grobową miną – uzupełniłam, kiwając nad nim głową. – Wiesz, całowaliście się na oczach Liz, ale chyba wiesz, że ona tak łatwo nie odpuści.

—Myślisz, że tego nie wiem? – zdenerwował się Kyle. – Tyle, że jest jedno „ale” – to nie jest życie Liz.

—Jej to powiedz – pokiwałam znowu głową. Cóż, było mi go szkoda. Wzięło go całkiem porządnie z tą całą Jennie, nigdy nie widziałam, żeby tak mu na kimś zależało, choć oczywiście myślał, że wszystko idealnie ukrywa. Nie przede mną, zbyt dobrze go znałam i zbyt długo się przyjaźniliśmy. Jednak nigdy do tej pory Kyle nie zachowywał się tak... odpowiedzialnie i niepewnie zarazem. Przygodnych znajomości miał chyba dość dużo, ale żadna nie przerodziła się w nic poważniejszego, a tutaj... i to co za ironia, akurat wybrał sobie Jennie, jakby mało kobiet chodziło po ziemi. Jennie, która była córką kosmicznego króla i jego własnej, byłej dziewczyny. Fatalny wybór. To nie mogło się dobrze skończyć. Nie to, że myślałam o Jennie jak o femme fatale, ale ta mała po prostu miała w sobie coś niepokojącego, tak jak Langley.

—Ekhm, ja też tu jestem, o ile zapomnieliście – odezwała się Cameron. – Możecie już zakończyć te prywatne rozmowy? Maria, o co ci chodziło z tym rzekomym Skórem?

Ze Skórem. Zaraz. Musiałam przestawić się na zupełnie inne tory. Skup się, Maria.

—Skór... A. Ta dziewczyna, która przed chwilą była przy barze... taka blondynka z kapeluszem – odparłam, wciąż jeszcze nie do końca „przestawiona” na inne tory. – Ona była Skórem, prawda?

—Nie – brzmiała krótka odpowiedź Cameron. – Mówiłam już, że to była zwykła dziewczyna, najzupełniej normalna. Zapewniam cię, że moje zdolności w zakresie rozpoznawania wrogów są w pełni... sprawne – dodała ciszej. – I dlatego też tu jestem. Żeby w razie czego pomóc wam i ostrzec, ale to nie oznacza, że każdy kto wejdzie i zapyta o Michaela jest nam wrogi.

—Ale nie każdy mówi, że jest jego narzeczoną – mruknęłam. Szczerze mówiąc, z dwojga złego wolałam już tego typu problemy niż rozważania czy kosmici wrócą cali i zdrowi czy nie.

To jednak nie było wszystko, co nas czekało– niech mnie, ten dzień był jednym z najgorszych w moim życiu. Utknął we mnie już na dobre i setki razy w nocy zastanawiałam się, czy był jakiś sposób, żeby temu zapobiec, co by było, gdybym zachowała się inaczej. I choć w mojej głowie powstały setki różnych wersji, jak rozgrywał się ten dzień, to jednak jego zakończenie zawsze było takie samo, choćbym nie wiem jak się starała. Upiorne uczucie. Koszmar w pięćdziesięciu różnych wersjach, ale z tym samym zakończeniem.

W kafeterii pojawiła się Alex. Przyszła jak zwykle z pompą, ta dziewczyna zawsze zwracała na siebie uwagę. Zwłaszcza, gdy była wściekła. A teraz była.

—Dobra, koniec zabawy – powiedziała z irytacją, uderzając dłonią o blat baru i spoglądając na nas groźnie. – Chcę wiedzieć, gdzie podziewa się moja matka i czemu ciągle gdzieś znika! I żadnych bajeczek o konikach dla grzecznych dzieci!

—Nie mam pojęcia, o co ci chodzi – spojrzałam na nią zimno. Alex nie była moją ulubioną nastolatką, zdecydowanie. Za bardzo przypominała mi Isabel, gdy jeszcze się jej bałam.

—Dobrze ciocia wie, o co chodzi – syknęła Alex patrząc na mnie przenikliwie i przesadnie akcentując słowo „ciocia”. Poczułam się jak Matuzalem. – Nie jestem taka głupia, jak mogłoby się wydawać, wiem, do czego służą oczy i mózg.

—To ty masz coś takiego? – zdziwiłam się lekko i uprzejmie, jakby mimochodem, ale Alex naprawdę zalazła mi za skórę. Cameron zakryła dyskretnie dłonią uśmiech. Oczy Alex przypominały teraz dwie wąskie szparki.

—Cóż, Jennie musi chwalić się mózgiem, bo nic innego nie ma, w przeciwieństwie do mnie – rzuciła ostro. No, no, no, umie sobie dziewczyna radzić w życiu... Kyle natychmiast rzucił jej groźne spojrzenie, ale Alex zignorowała go jak prawdziwa królowa Amidala. – Kiepsko udajecie, że nic się tu nie dzieje podejrzanego. Nie chciałam pytać, skoro nikt z was nie chciał mi powiedzieć, to nie, nie zamierzałam się prosić, ale to już lekkie przegięcie, do jasnej cholery! Gdzie. Jest. Moja. Matka.

Nikt nie kwapił się do odpowiedzi. Jasne, zostawiali wszystko mnie, jak zwykle. Alex wpatrywała się we mnie, jak sęp w padlinę. Niezbyt miłe uczucie. Nie czułam się jeszcze jak padlina, choć jak tak dalej pójdzie to kto wie.

—Jeśli ci nie powiedziała, to może nie chce, żebyś wiedziała – rzuciłam lekko, choć zauważyłam, że igram z ogniem, Alex była wściekła.

—Doprawdy? A co będzie, jeśli pójdę na policję i powiem, że moja matka, wuj i kuzyni znikli razem z jakimś obcym, dziwacznym facetem, co? – zapytała cicho Alex, ale jej głos miał jakieś niebezpieczne nutki. Zbladłam lekko – jeśli ta szalona dziewczyna rzeczywiście ubzdurała sobie, żeby pójść na policję...

—Skąd wiesz, że wszyscy czworo znikli razem z dziwacznym facetem? – zapytała Cameron, oglądając się na Alex przez ramię.

—Wystarczy na was popatrzeć – młoda uśmiechnęła się złośliwie. – Więc może jednak zdecydujecie się coś powiedzieć? I tak dowiem się prawdy, wszystko jedno, jakim sposobem, ale lepiej będzie, jeśli to wy powiecie mi prawdę.

Cameron odwróciła się, nie zwracając zbytniej uwagi na Alex – chyba nie do końca ją doceniała. Zwłaszcza, że na twarzy Alex pojawił się naprawdę niebezpieczny wyraz...

—Dobra – mruknęła, ale widziałam, że wcale tak łatwo nie zrezygnuje. Cameron podniosła nagle głowę i rozejrzała się uważnie.

—Maria – powiedziała ostrzegawczo. Zrozumiałam ją w mgnieniu oka – Cameron wyczuwała niebezpieczeństwo... Cholera. Akurat teraz!

—Alex, wydaje mi się, że byłoby dobrze, gdybyś już sobie poszła – rzuciłam w stronę Alex. Na jej twarzy pojawił się uśmieszek.

—Jasne. To spadam – mruknęła z miną, która mi się stanowczo nie podobała. – Ale uprzedzam, że i tak wszystkiego się dowiem!

Alex zdecydowanie nie należała do osób, które łatwo sobie odpuszczają – zanim ktokolwiek się zorientował, Alex przemknęła w stronę zaplecza i znikła za drzwiami...

—Liz – rzucił tylko Kyle. Spojrzałam na niego jak na wariata.

—Co „Liz”? – zapytałam.

—Liz – powtórzył Kyle. – Nie znasz Liz? Przecież ona jest teraz gotowa powiedzieć Alex wszystko, jeśli tylko Alex ją podejdzie. Nie mówiąc już o Maxie.

—Boże, masz rację – jęknęłam. No tak, Max i Liz byli teraz zdolni do tego, by powiedzieć wszystko Alex... – Idę – zdecydowałam natychmiast i wypadłam zza baru, byle tylko uchronić Liz przed katastrofą w postaci Alex.

Wbiegłam po schodach i wpadłam do mieszkania Parkerów jak burza. W salonie jednak nikogo nie było, za to drzwi od sypialni Liz były uchylone. Niewiele myśląc pchnęłam je mocniej i weszłam do środka.

—Liz, zamilcz, nic jej nie... – zaczęłam, ale urwałam widząc w jakim towarzystwie się znalazłam.

Liz, Max i Alex nie byli sami – no, fakt, też tam byłam, ale nie w tym rzecz. W pokoju znajdowało się dodatkowo trzech facetów, niby normalnych, jeśli nie liczyć kamiennych masek zamiast twarzy i wyciągniętych przed siebie dłoni... Wiedziałam dobrze, co oznacza taka pozycja i wcale nie miałam zamiaru brać w tym udziału. Liz i Max siedzieli na łóżku Liz, jeden z byków sterczał przy otwartym oknie a drugi stał przy toaletce. Trzeci zaś przy drzwiach – dostrzegłam go dopiero w momencie, gdy zrobiłam natychmiastowy obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni i zamierzałam wyjść.

—Nie będę wam przeszkadzać, nie wiedziałam, że to impreza zamknięta – powiedziałam szybko. Dwa kroki i będę za drzwiami – niestety, trzeci byk stanął mi na drodze, kompletnie zasłaniając sobą wyjście. Odwróciłam się z niechęcią. – Zmieniłam zdanie. Posiedzę sobie razem z wami – mruknęłam z rezygnacją.

—Widzę, że przybywa nam ochotników – uśmiechnął się złośliwie jeden z byków, noszący u mnie numer dwa. – Bardzo mnie to cieszy.

—Co tu jest grane? – zapytała gniewnie Alex, zerkając na nas jak na wariatów. Cóż, zapewne ludzie, którzy pozwalają się wziąć jako zakładnicy bykowatym facetom, którzy z kolei grożą nam dłońmi, mogą być uznani za głupców i mogą być dziwnie odebrani przez społeczeństwo.

—Liz... to są Skórowie? – zapytałam przyglądając się facetom uważnie. Zrezygnowałam z kodowanej mowy, w końcu już przepadło, tak czy siak Alex będzie musiała poznać prawdę...

—Tak – westchnęła Liz. – Nie zdążyli co prawda przedstawić się, ale owszem, to są Skórowie.

—Dawno ich nie widziałam – zauważyłam. – Całe dwadzieścia lat. Zainwestowali w wygląd, kiedyś byli bardziej chucherkowaci.

—Co to są skórowie? – dopytywała się natrętnie Alex. – I co tutaj w ogóle się dzieje? Czy ktoś w końcu coś mi wyjaśni?!

Jeden z facetów podniósł rękę w stronę toaletki Liz i lustro wybuchło. Osłoniłam odruchowo głowę i skrzywiłam się intuicyjnie – hej, mogliby ostrzegać, że zamierzają strzelać, i tak jestem już wystarczająco nerwowa!

—Co... co to było? – zapytała niepewnie Alex. Zerknęłam na nią – no, zblednąć to ona nie zbladła, ale za to poszarzała jakby nieco.

—To była próbka tego, co wam się stanie, jeśli nie powiecie nam, gdzie jest Langley i spółka – wyjaśnił uprzejmie Skór numero deux, patrząc wyczekująco na Liz.

—Też bym chciała wiedzieć – wymruczała pod nosem Alex.

—Nie wiemy – odparła spokojnie Liz, ale widziałam, jak mocno ściskała dłoń Maxa. Byłam pewna, że będzie miał siniaki. O ile wyjdziemy z tego żywi. Boże, co za chora sytuacja – chciałam uratować Liz przed katastrofą Alex, a wpadłam w jeszcze gorszy bigos. Co teraz? Przecież oni mogą nas zabić bez najmniejszego trudu, byli chyba nieźle zdeterminowani... Zresztą – żeby tylko zabić. Nie miałam ochoty stać się sko

—Powtórzę pytanie – stwierdził Skór. – Gdzie. Jest. Zmiennokształtny. Langley. I jego pożałowania godna świta.

—Nie wiemy – powtórzyła z uporem Liz.

Skór numero deux był chyba czymś w rodzaju dowódcy, bo skinął lekko głową i nagle czyjaś żelazna dłoń znalazła się na moim gardle, a druga dłoń uwięziła moje ręce. Panika natychmiast wybuchła we mnie niczym gejzer – ten potwór gotów był udusić mnie jednym zaciśnięciem dłoni, cholera, już teraz utrudniał mi oddychanie i uciskał moje chrząstki w gardle! Co to dla niego, zacisnąć mocniej rękę, całkowicie odcinając mi dopływ powietrza do płuc... Rozważyłam krótko kopnięcie na oślep do tyłu, ale to nie był dobry pomysł. Na pewno nie trafiłabym tam gdzie chciałam za pierwszym razem, a zanim zdążyłabym kopnąć drugi raz – ten potwór by mnie udusił bez żadnych skrupułów... Nie miałam również szans na samodzielne wyswobodzenie się z tej żelaznej maszyny, która trzymała mnie za gardło. Niech to szlag. Może poczekam chwilę, żeby go zmylić i wtedy...

—Radziłbym się zastanowić nad odpowiedzią – zauważył numer dwa. – Chyba, że chcecie poświęcić swoją przyjaciółkę... jak i tę młodą damę – wskazał na Alex. Skór z numerem jeden, ten spod okna, natychmiast znalazł się obok Alex i wyciągnął do niej łapy, Alex kopnęła na oślep, wywinęła się wężowym ruchem, i rzuciła do drzwi, ale te zatrzasnęły się przed nią same. Alex szarpnęła raz i drugi za klamkę, ale nie dały się otworzyć. Odwróciła się i potoczyła dookoła błędnym wzrokiem.

—To jakiś koszmar... – mruknęła. – To musi być koszmar...

Byłam tego samego zdania.

—Więc? Dowiem się, gdzie są następcy tronu wraz z rodziną czy nie? – numer dwa ponowił swoje pytanie. Liz rzuciła mi rozpaczliwe spojrzenie.

—Nie wiemy – powtórzyła. Żelazna obręcz na mojej szyi wyraźnie się zacieśniła.

—Prze..praszam – odezwałam się z trudem. – Trochę... za bardzo... pan du...si... – miałam wrażenie, że moje policzki nabierają sinej barwy, ale do diabła – ten bęcwał naprawdę mnie dusił! Otworzyłam usta, usiłując złapać jak najwięcej powietrza. Żelazne dłonie skóra wbijały się w moje ręce i naprawdę miałam wrażenie, że na tym skończy się moja przygoda w Roswell – to nie ja będę mściła Michaela, a on mnie... Romantycznie, niech to kaczka kopnie.

—Jeśli moja żona mówi, że nie wiemy, gdzie oni są, to znaczy, że nie wiemy! – odezwał się ze wzburzeniem Max wstając z łóżka i robiąc ruch w moim kierunku.

—Siadaj – polecił mu zimnym tonem numer dwa. – Kim ty jesteś, żeby do mnie mówić? Kim?! Królem, którego nikt nie chciał! –Max usiadł posłusznie, pociągnięty za rękę przez Liz. – A teraz w końcu przyszła pora, żeby rozliczyć się ze wszystkiego!

Rozliczyć się ze wszystkiego. Nie rozliczyłam się. Kosmiczny psychopata dusił mnie jedną ręką, a ja myślałam o tym, że nie zdążyłam kupić prezentu na rocznicę ślubu matki. Że obiecałam Bobby’emu pójście do wesołego miasteczka. Wyjazd do Rogera. Nie dotrzymam obietnicy. Co się stanie z Bobby’m? Matka Jerry’ego na pewno upomni się o niego. Nie zdążyłam powiedzieć Kyle’owi, że był świetnym bratem, ani Jimowi, że zawsze chciałam mieć takiego ojca. Nie zdążyłam zrobić prania. Mama będzie się o mnie niepokoić, jeśli nie wrócę wieczorem do domu. Nie przeczytałam wczoraj Bobby’emu na dobranoc Piotrusia Pana, odkładając to na dzisiaj. Nie powiedziałam Michaelowi, że go kocham. Nie chciałam umierać i nie byłam na to gotowa, ale ręka Skóra zaciskała się powoli coraz mocniej. Chryste, to była prawdziwa tortura! Mieć świadomość, że umierasz i patrzysz na swoich przyjaciół, którzy też zginą, jeśli zrobią coś by ci pomóc.

Być może w takiej chwili jak ta, gdy jesteś tuż obok śmierci, powinieneś widzieć przed oczami całe swoje życie, wszystkie swoje sukcesy, powinieneś może zobaczyć twarze ludzi, którzy byli ci bliscy. A ja myślałam o tym, czego nie zrobiłam, co zaniedbałam. W takiej chwili z przeraźliwą jasnością rozumiesz całą mądrość zawartą w tych dwóch łacińskich słowach, które powtarzają z lubością ćpające nastolatki – carpe diem. Ja chwytałam tylko powietrze, ale czułam, że coraz mniej go dochodzi do moich płuc. I było mi już wszystko jedno. Nie widziałam, że Alex znów szarpała się i usiłowała wywinąć pierwszemu Skórowi, ani że Max zaciskał nerwowo dłonie i patrzył na mnie z rozpaczą, nie słyszałam ani pisków wściekłej Alex, ani błagania Liz, żeby darowali mi życie. W uszach miałam tylko ogłuszający szum własnej krwi i byłam pewna, że to będzie mój koniec. Chciałam tylko, żeby przyszedł szybciej, nic więcej.

I pewnie dlatego nie usłyszałam, jak drzwi za mną otworzyły się gwałtownie, jednak nagle poczułam, że żelazna dłoń zaciskająca się na moim gardle znikła, krew uderzyła natychmiast do mojej głowy a do płuc wdarło się powietrze – paliło mnie żywym ogniem i gdy osunęłam się bezwładnie na podłogę, usiłując odzyskać dech, zaczęłam kaszleć tak przeraźliwie, że myślałam, że wypluję sobie płuca. Nie do końca zdawałam sobie sprawę z tego, co się działo dookoła, gdzieś nade mną słyszałam jakieś głuche odgłosy walki, ktoś krzyczał, coś chyba wybuchło, coś uderzyło o ścianę z nieprzyjemnym odgłosem łamania kości, ale nie zwracałam na nie uwagi, zajęta odzyskiwaniem oddechu. Łzy płynęły mi po policzkach i zanosiłam się od kaszlu, jak gruźlik umierający na galopujące suchoty. Zresztą, wszystko działo się w błyskawicznym tempie.

—Maria! – zawołała Liz padając na kolana obok mnie i oglądając mnie ze strachem. – Maria, żyjesz jeszcze? W porządku? – pokiwałam głową, niezdolna do wydobycia z siebie jakiegokolwiek innego głosu, niż przeraźliwy kaszel. – Boże, tak się bałam... – Liz odetchnęła z ulgą obejmując mnie mocno.

—Będę żyła – wymruczałam uśmiechając się lekko i odwzajemniłam uścisk, a po policzkach płynęły mi dwie strużki łez.

W końcu odsunęłam się od niej i rozejrzałam dookoła, ocierając policzki wierzchem dłoni.

Pokój przypominał pobojowisko – nie do wiary, że aż tyle się wydarzyło w ciągu kilku chwil, podczas których usiłowałam złapać oddech. W powietrzu unosiły się strzępki skór, toaletka Liz była w kawałkach, podobnie jak regał z książkami. Odłamki lustrzane i szklane zaścielały prawie całą podłogę, z drzwi pozostały drzazgi, wszystkie zdjęcia i obrazki pospadały ze ścian i potłukły się, w jednej ze ścian odłupano tynk... Pod ścianą zaś ktoś leżał bezwładnie. Zrobiło mi się słabo – nie byłam pewna, czy chcę wiedzieć, kto tam leży.

Popatrzyłam niepewnie po obecnych w pokoju. Alex stała jak przyklejona w kącie, patrząc na wszystko nieco błędnym wzrokiem. W pewnym sensie współczułam jej, mogłam łatwo wyobrazić sobie, co ona teraz musiała czuć. Max siedział na krawędzi łóżka i trzymał opuszczoną głowę w dłoniach. Cameron klęczała przy tym kimś z opuszczonymi rękami. Liz była obok mnie. Brakowało Kyle’a.

Zrobiło mi się niedobrze.

—Kyle? – zapytałam, wpatrując się w ciało leżące pod ścianą. Odchrząknęłam nieco i przysunęłam się do niego, przygotowując się na najgorsze.

—Maria, lepiej nie – Liz usiłowała mnie zatrzymać, ale stanowczo odsunęłam ją od siebie.

—Kyle, słyszysz mnie? – zapytałam klękając obok niego i biorąc go za rękę. Boże... to nie mogła być prawda. To po prostu nie mogła być prawda!

W sumie nie wyglądał jakoś inaczej. Tylko... miał dziwacznie zgiętą rękę. I podrapany nos. Tylko tyle. Był blady – bardzo blady. I miał zamknięte oczy. Ale... to przecież nic jeszcze nie znaczyło, prawda?

—Kyle, słyszysz mnie? – powtórzyłam z rozpaczą, ściskając jego rękę. Nie zgadzałam się na taki obrót sprawy! Kyle otworzył powoli oczy i odszukał moją twarz wzrokiem, poczym uśmiechnął się.

—A już myślałem... – zaczął, krzywiąc się z bólu. – Już myślałem, że ten Skór... udusi moją siostrę.

—Nie udusił – odparłam uśmiechając się mężnie. – Nie wiedziałeś, że trudno jest się mnie pozbyć? Jestem w końcu jak prawdziwy rzep, nie?

—Jesteś – zgodził się Kyle cicho. – Już nie mają... zaworka na plecach – zauważył z żalem. – Skórowie...

—Cóż, technika poszła do przodu, nawet u nas – Cameron wzruszyła ramionami z uśmiechem, ale widziałam, że również z trudem trzymała się w garści.

—Wychowaj dobrze Bobby’ego – poprosił Kyle, znów zwracając się do mnie. –Myślałem, że będę tu... by dopilnować, ale...

Potrząsnęłam głową i wytarłam łzy wierzchem dłoni.

—Nie pleć głupstw – zgromiłam go. – Przecież będziesz! Max – odwróciłam się i popatrzyłam błagalnie na Maxa. – Uzdrów go. Proszę.

—Nie mogę – Max pokręcił głową i zakrył twarz dłońmi. – Nie mogę.

—Maria, nie – mruknął niewyraźnie Kyle.

—Uzdrów go! Tylko o to cię proszę – zwołałam. – Czy to tak dużo?! Liz uzdrowiłeś, a mojego brata już nie możesz? – już nie kryłam złości.

—Maria, on nie może – Cameron położyła rękę na moim ramieniu.

Otarłam znowu łzy i uścisnęłam rękę Kyle’a.

—Kyle, trzymaj się, dobrze? – poprosiłam. – Liz, zadzwoń po pogotowie...!

—Maria, daj spokój – powiedział z trudem Kyle. – Nie warto. I... nie płacz. Nie mówiłem ci, ale... byłaś świetną siostrą.

—A ty bratem – uśmiechnęłam się i odgarnęłam mu włosy z czoła. Nie, nie, nie, to się nie tak miało skończyć!

Kyle westchnął ciężko i zamknął oczy. Tak po prostu. Nawet nie wiedziałam, kiedy dokładnie odszedł. Po prostu siedziałam tuż obok niego, ściskając kurczowo jego rękę i płakałam cicho. Nie wiem, jak długo. Nie chciałam wstać. Nie chciałam dopuścić do siebie myśli o tym, że będę musiała w końcu puścić jego rękę i pożegnać na zawsze. Zbyt wielu ludzi odeszło ode mnie na dobre.

W pokoju panowało ponure milczenie.

Pomyślałam przelotnie o Jennie. Wiedziałam, że to nią wstrząśnie. Może załamie. Może lepiej by było, gdyby i ona zginęła. Gdyby zginęli wszyscy.

Setki razy później śniła mi się ta scena i zawsze zrywałam się z łóżka z przerażeniem, łapiąc głośno oddech, wciąż czując na szyi żelazne palce Skóra. Moja ręka nieświadomie wędrowała do gardła, pocierając je nerwowo. Trudno zapomnieć o tym, jak ktoś cię dusił i niewiele brakowało, by cię udusił. Rozglądałam się ostrożnie dookoła, jakby oczekując, że z ciemności wyłonią się potężne postaci Skórów albo jasnowłosa, piękna Cameron. Cameron bałam się najmniej. Potem zawsze owijałam się ciasno kołdrą i leżałam wpatrując się szeroko otwartymi oczami w sufit; wiedziałam, że jeśli tylko je zamknę, pod powiekami pojawi się natychmiast obraz kredowobladego Kyle’a leżącego na podłodze pokoju Liz z zamkniętymi oczami... A po głowie – tak samo, jak wtedy – tłukła mi się jedna myśl – że to nie tak wszystko miało być.



Poprzednia część Wersja do czytania Następna część