Nan

Powrót do Domu (24)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

Chris:

Nagłe pojawienie się tego nauczyciela Jennie spowodowało burzę w szklance wody. Pani E obraziła się śmiertelnie na Michaela i unikała jak mogła Jennie i mnie, Jennie zaś, jak gdyby nigdy nic, coraz mniej czasu spędzała w Crashdown. Wieczorami w dalszym ciągu siadywaliśmy na jej balkonie, ale coś w naszych rozmowach zmieniło się. Nie wiem dokładnie co, ale chyba nie było już tej bezpośredniości, co na początku. Za to czasami zaczynała zadawać mi dziwne pytania typu jak zbudowane i po co są świece samochodowe albo czy wierzę w feng shui. Wiedziałem doskonale, że to wpływ towarzystwa Kyle’a Valentiego, i trochę mnie to śmieszyło, a trochę denerwowało. Gdy raz poruszyłem ten temat, Jennie z kamienną twarzą i przerażająco spokojnym głosem stwierdziła, że towarzystwo Kyle’a z całą pewnością jest bardziej owocne niż towarzystwo rozpuszczonej, wyniosłej mieszkanki wielkiego miasta, które ja preferowałem. Zamilkłem, bo czy miałem spierać się z nią o Alex? Nie moja wina, że tak jakoś się złożyło, że ja i Alex byliśmy z północnych wielkich miast, a ona i Kyle z południowych stanów. Może łatwiej było nam złapać kontakt z ludźmi o, jak to mówi Jennie, podobnym pochodzeniu środowiskowym. Być może. A być może nie i chodziło tu o coś innego.

Jennie i Alex w dalszym ciągu nie znosiły się. W dodatku Jennie niezbyt chętnie odnosiła się do spotkań z babcią Evans – miałem wrażenie, że o coś się pokłóciły. Choć rzecz jasna nie wiedziałem o co. Zapytałem ją o to, gdy wrzucała na dno szafy jakieś czerwone buty, ale nie chciała powiedzieć.

W gruncie rzeczy Jennie nie była konfliktową osobą, a już zdążyła pokłócić się z babcią, panią E i zrazić do siebie Alex. Zastanawiające, ale o wiele lepiej szło jej z męską częścią Roswell, dziadek Parker świata poza nią nie widział, dziadek Evans przepadał za jej towarzystwem, Michael stawał się mniej niedostępny, być może dlatego, że pożyczyła mu na dobre swój odtwarzacz płyt, a Kyle... Kyle w końcu znalazł sobie kogoś, kto nie wyśmiewał się z jego upodobań religijnych. Nawet Bobby ciotki Marii wielbił ją na całego. Trzeba przyznać, że Jennie miała podejście do dzieci i zawsze potrafiła czymś zająć czy zapchać dzieciaka, a już z całą pewnością nie odnosiła się do niego z pogardą i wyższością jak Alex. Być może dlatego też ciotka Maria również ją lubiła, bo przynajmniej miała co zrobić z dzieckiem. Tak więc czas w Roswell spędzaliśmy niemal całkowicie osobno, mijając się nieco z pierwotnym celem naszego pobytu tutaj – w końcu przyjechaliśmy żeby się lepiej poznać i zaprzyjaźnić.

Każde z nas na własną rękę odkrywało Roswell z jego tajemnicami. Przyznaję, Jennie miała łatwiej niż ja – miała pod ręką Kyle’a, który w końcu był tam wtedy i znał całe miasto. Ja na ogół miałem na karku Alex, która nie miała pojęcia o tym kosmicznym tle historycznym, a nie chciałem wyjść na jakiegoś nie wiadomo kogo przed ciotką Isabel, wtajemniczając we wszystko moją kuzynkę bez porozumienia z władzą zwierzchnią.

Czasami zaś zostawałem sam, co wykorzystywałem by dać znać mojej rodzinie, że jeszcze żyję i że jeszcze nikt mnie nie zabił. Przypuszczam, że gdyby dowiedzieli się, z jakiej rodziny tak naprawdę pochodzę, z przerażeniem zażądali by mojego natychmiastowego powrotu.

Rozłożyłem się z laptopem w salonie, zamierzając odpisać na maila od Fran, w którym wściekała się, że nie odbieram telefonów i nie odpowiadam na listy. Chciałem udowodnić jej na trzech stronach, że owszem, odpowiadam na listy. Poza tym Fran spodziewała się ode mnie obszernego sprawozdania co się dzieje, jacy oni są i jak ja tutaj wytrzymuję. Zamyśliłem się siedząc nad ekranem – co miałem jej napisać? Czy też raczej jak...

—Co robisz? – zapytał pan Parker zjawiając się w salonie. Podszedł do komody i zaczął szukać czegoś w szufladzie z dokumentami, zerkając na mnie co jakiś czas. Dziwna sprawa, ale zwracałem się do niego „dziadku”, choć pokrewieństwo między nami było nijakie. I jak to napisać Fran...?

—Usiłuję wymyślić sensowny list do siostry – westchnąłem ciężko. – I nie bardzo wiem jak.

—Najprościej jak się da – poradził pan Parker. – Kobiety i tak wszystko potrafią skomplikować, więc jak napiszesz jaśniej, to mniej to pokręci.

—Ba – rada była dobra i bardzo na miejscu, tylko że... – Jak mam jej jasno opisać to wszystko? Muszę jakoś ominąć ten drugi wątek.

—Wyrzuć to całe kosmiczne, najwyżej twoja siostra pomyśli, że ludzie z Roswell są dziwni – uśmiechnął się pan Parker. – Życz mi powodzenia, zamierzam zmusić serwis do naprawienia ekspresu do kawy, ciągle się psuje.

—Powodzenia – mruknąłem. Pan Parker wyszedł z salonu z różowym świstkiem w ręku; pewnie była to gwarancja ekspresu. Wyrzucić kosmiczne, fajnie. Ale wtedy to już z całą pewnością nie będzie jasne i wyjdzie, że to miasteczko wariatów i dziwaków...

W salonie pojawiła się pani E. Chyba wybrałem sobie złe miejsce na uprawianie korespondencji.

—Jennie jest na dole? – zapytała szukając czegoś w torebce. Z westchnieniem zamknąłem laptopa, chyba nie było teraz odpowiedniej pory na pisanie epistołów...

—Nie ma – odparłem.

—Nie? – zdziwiła się lekko pani E podnosząc głowę znad torebki. – To gdzie jest?

Wzruszyłem ramionami. Relacje pomiędzy panią E a Jennie były ostatnio bardziej niż skomplikowane. Od wizyty pana Foxa dziwnie się do siebie odnosiły, rozmawiały jedynie ogólnikami i na jakieś banalne tematy, i trzymały się tego tak, jakby zboczenie na jakiś inny temat niż obiad czy pogoda było karane grzywną. Zauważyłem już, że Jennie nie znosiła tego Foxa i dostawała szczękościsku na samo wspomnienie o nim, i przyznam, że nie bardzo ją rozumiałem. Ani mnie ten Fox ziębił, ani grzał – ot, facet jak facet, ale moja siostra nie tolerowała go. Ciekawiło mnie, co w takim razie zamierza zrobić ze szkołą, bo w końcu uczył ją angielskiego. Pani E z kolei również się zawzięła i usiłowała pokazać, że opinia córki jest jej najzupełniej obojętna, co rzecz jasna prawdą nie było. W gruncie rzeczy strasznie się tym przejmowała i gryzła, ale i ona nie zamierzała zrezygnować, wręcz przeciwnie, chyba spotykała się z nim, w każdym razie tak, by nie wchodzić Jennie w oczy. Troszeczkę mnie ta sytuacja bawiła, ale też zaczynała mnie irytować, a już zwłaszcza zachowanie Jennie było całkowicie nie w porządku. Chyba ktoś powinien jej o tym powiedzieć, i coraz wyraźniej widziałem, że tym kimś chyba będę ja, bo nikt inny się do tego nie kwapił. Przyznam, że nigdy w życiu nie odgrywałem roli starszego brata, to ja zawsze byłem najmłodszy w rodzinie do przeprowadzania poważnych rozmów, ale więzy krwi chyba zobowiązywały do czegoś.

Pani E nie uwierzyła mi, że nie wiem gdzie jest Jennie, widziałem to w jej oczach.

—Chris, byłabym bardzo szczęśliwa, gdybyś jednak powiedział mi, gdzie ona jest – powiedziała łagodnym acz stanowczym głosem. Stal pokryta dla niepoznaki jedwabiem. Prawdopodobnie pani E chciała się tego dowiedzieć również i po to, żeby nie wpaść przypadkiem na własną córkę... Westchnąłem ciężko. I jak tu być lojalnym zarówno wobec Jennie jak i pani E?!

—Pojechała z Kyle’m do rezerwatu Indian Mescalero – odparłem ciężko. Szczerze mówiąc zazdrościłem jej trochę tej wycieczki, każdy chyba marzy o byciu Indianinem, a w dodatku Apaczem, i taki rezerwat to jest coś, zwłaszcza dla chłopaka z Chicago. Jennie co prawda zaproponowała, żebym zabrał się z nimi, ale chyba wolałem nie. Nie chciałem podpadać Alex, no i miałem do napisania list... Zresztą, tak średnio przepadałem za Kyle’m.

—Valentim? – upewniła się pani E.

—No.. tak – potwierdziłem. Nie znałem tu żadnego innego Kyle’a.

—Dobrze – stwierdziła pani E, ale wcale nie miałem wrażenia, żeby było „dobrze”. – Ja też wychodzę. Umówiłam się – dodała jakby lekko wyzywająco. Skinąłem głową – mnie było wszystko jedno, czy pani E umówiła się ze świętym Mikołajem, przyjaciółką czy też panem Andrew Foxem. Z powodu niejakiego podobieństwa chyba myliliśmy jej się z Jennie, to ona miała furię w oczach gdy wspominało się o tym facecie, nie ja.

—Miłego spotkania – uśmiechnąłem się do niej z sympatią i miałem wrażenie, jakby odprężyła się nieco. Zawahałem się – mógłbym przecież teraz powiedzieć, że mnie jest całkowicie obojętne, co ona robi ze swoim życiem, i że Jennie nie ma racji, ale nie byłem pewien, czy to jest odpowiedni moment. Może lepiej załatwić sprawę Jennie we własnym zakresie.

—Dzięki – odparła z wdzięcznością pani E. – To idę. Miłego dnia.

—Nawzajem – skinąłem głową. No i nie powiedziałem o moim poparciu. Może nie musiałem, pani E chyba i bez tego zapewnienia wie o tym. A swoją drogą to ta rodzina naprawdę była cholernie pokręcona, i to nie w jakiś tam zwykły, dziwaczny sposób; o nie, oni wszyscy byli pokręceni tak, że nie dało się tego rozplątać i rozgryźć, żeby to wszystko rozplątać należało być chyba drugim Aleksandrem Wielkim z mieczem, żeby rozciąć ten węzeł gordyjski czy też raczej kosmiczno-roswelliański. Może wtedy dowiedziałbym się czegoś o mojej matce. O ojcu wszyscy rozmawiali dużo i chętnie, ciotka Isabel wciąż mówiła o nim w czasie teraźniejszym, ale gdy tylko rozmowa schodziła na temat Tess, wszyscy od razu nabierali wody w usta. Miałam wtedy ochotę powiedzieć „Halo, to ja, jestem nie tylko synem osławionego Maxa, ale też i tej tajemniczej Tess”. Nikt tutaj nie widział we mnie matki, wszyscy zawsze mówili tylko o ojcu. Fajnie, ale jeśli już to bliżej mi chyba było do matki, zdaje mi się, że z nią spędziłem więcej czasu, z tego co zrozumiałem z opowiadania pani E, to Max ograniczył się jedynie do spędzenia ze mną kilku dni poczym oddał mnie obcym ludziom, czemu więc wszyscy go wychwalali, podczas gdy o matce nikt nie powiedział ani słowa? Z kim mógłbym o tym pogadać tak szczerze? Z dziadkami – nie, odpada, oni chyba niezbyt dobrze ją znali. Ciotka Maria? Chyba by mi przyłożyła ścierką. Pani E była do niej nastawiona wybitnie negatywnie, odpada. Kyle? No chyba tak, on był chwilowo occupé przez Jennie... Z całą pewnością najlepiej matkę znał mój ojciec – tyle że nie potrafiłem rozmawiać z duchami. Zostawała mi więc ciotka Isabel i Michael. Ciotka odpada, nadal czułem do niej dziwną awersję i nie miałem ochoty z nią rozmawiać. Zresztą, wolałem zejść jej z oczu, bo cały czas czułem jak wpatruje się we mnie i porównuje z Maxem. Zostawał Michael, choć to też nie była najlepsza osoba do rozmów...

Odłożyłem na bok laptopa i zszedłem na dół, do sali kafeterii – już odkryłem, że tutaj przesiadywali wszyscy, gdy nie mieli co ze sobą zrobić. Michael zdecydowanie nie miał co ze sobą zrobić, bo przesiadywał tu całymi dniami. Teraz również siedział w jednym z boksów, pod wymalowanym na ścianie zielonym kosmitą, ze słuchawkami na uszach, jakąś gazetą i szklanką coli. Zdecydowanie nie przypominał tego stworka ze ściany, dziadek Parker powinien zrobić remont lokalu i na ściany rzucić portrety czwórki kosmitów. A może i piątki, bo Jennie do ludzi raczej się nie zaliczała. Może dlatego właśnie wobec pani E była taka niezbyt względna, żeby nie powiedzieć bezwzględna.

Usiadłem przy stolika Michaela, który spostrzegłszy mnie zdjął z uszu słuchawki. Doleciało mnie rytmiczne dudnienie – Michael był niezmordowanym fanem Mettaliki i innych ciężkich zespołów. Spojrzał na mnie pytająco. Uznałem, że w końcu obaj jesteśmy facetami więc nie ma co owijać w bawełnę.

—Chciałem pogadać – powiedziałem. – O Tess.

—Słuchaj, nie wiem, czy wybrałeś sobie właściwą osobę do takiej rozmowy – zaczął Michael, ale nie zamierzałem zmieniać mojego postanowienia dotyczącego powiększenia stanu mojej wiedzy o matce. Jeszcze jedna cecha, która łączyła mnie i Jennie – nie rezygnowaliśmy ze swoich postanowień, tak jak strzała raz wypuszczona z łuku nie wraca do niego. No dobra, nie ja to wymyśliłem, wyczytałem to gdzieś.

—A z kim? Z panią E... to jest Evans? Może z ciotką Isabel? Albo z Marią? – przerwałem. – Nie wziąłem się z powietrza więc to chyba normalne, że chcę się czegoś dowiedzieć, nie? A nikt tutaj nie chce mi nic powiedzieć.

—Zrozumiałbyś, gdybyś ją wtedy znał – mruknął niechętnie Michael. Taak, to chyba była jedyna osoba, która nie widziała we mnie jedynie Maxa Evansa, ale też i pamiętała o Tess – Michael odnosił się do mnie zdecydowanie nieufnie.

—Ale nie było mnie – zauważyłem natychmiast. – A chciałbym zrozumieć, czemu wszyscy milczą uparcie na jej temat.

—Może masz i rację – zgodził się ze mną Michael po chwili namysłu. – Co chcesz wiedzieć?

Christopherze King, ma pan talent do przekonywania ludzi.

—Wszystko – odparłem stanowczo. – Jaka była, co lubiła, jak wyglądała, co potrafiła.

—O połowę z tych rzeczy powinieneś raczej zapytać Valentiego – powiedział Michael. – To on z nią mieszkał prawie przez rok i powie ci więcej niż ja.

—Kyle jest jak na razie zajęty, więc chcę się dowiedzieć od ciebie – uparłem się przy swoim. Wydawało mi się, że Michael będzie najbardziej obiektywny, bo reszta jest uprzedzona w stopniu większym niż najwyższy.

Michael patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu – być może doszukiwał się w mojej twarzy rysów Tess.

—Tess Harding pojawiła się w Roswell nagle, jak burza. I tak samo jak burza budziła niepokój – odezwał się niespodziewanie. – Zwłaszcza w Liz. Wiesz, jak ona wyglądała?

—Tess? – upewniłem się, a Michael skinął głową. Czy wiedziałem...? Nie wiem. Wyobrażałem ją sobie, pewnie, ale czy pokrywało się to z faktami? Dla mnie była blondynką z jasnymi oczami. Tylko taka dziewczyna, z pozoru normalna, mogłaby odbyć podróż na inną planetę i z powrotem. – Nie bardzo – mruknąłem. No bo faktycznie, to było tylko moje wyobrażenie...

—Była bardzo ładna, i mówię ci to ja, jak facet facetowi – Michael uśmiechnął się lekko. – Miała jasne włosy i zabójczą figurę.

Słuchałem z lekkim niedowierzaniem – w końcu ktoś odważył się powiedzieć coś o osobie owianej nimbem tajemniczości, która to osoba była nikim innym jak moją własną matką.


***

Liz:

Spędziłam dzień razem z Andrew, ale prawdę mówiąc, byłam z nim tylko ciałem, myślami błądząc gdzie indziej. Jakoś tak przez skórę czułam, że Andrew... nie bardzo tu pasuje. Nie wiem dlaczego, ale miałam wrażenie, że odcina się wyraźnie od reszty Roswell, a już zwłaszcza – ode mnie. Widziałam, jak bardzo się różnimy, i choć w Las Cruces wcale mi to nie przeszkadzało, to jednak tutaj, w Roswell, czułam się z tym nieswojo. Być może dlatego, że niemal wszystko przypominało mi o Maxie, ale przecież nie można żyć wiecznie przeszłością, prawda? Tylko dlaczego w takim razie wciąż czułam się nieswojo w obecności Jennie, dlaczego wciąż wydawało mi się, że ona mnie potępia? Nie, zaraz – tego ostatniego akurat mogłam być pewna. Co zrobić, gdy dziecko nie zgadza się z twoimi wyborami i jawnie okazuje ci wrogość? Nakrzyczeć albo usiłować wyjaśnić? Chryste, ile razy usiłowałam to zrobić! Ale zawsze zanim zdążyłam powiedzieć choćby jedno słowo – ona patrzyła na mnie oczami Maxa Evansa z czasów, gdy myślał, że ja i Kyle... że spaliśmy razem i po prostu kapitulowałam na wstępie. Nie miałam dość siły by walczyć z duchami przeszłości, a już zwłaszcza nie z duchem Maxa. A teraz, jak na ironię, Kyle pojechał z tym moim drugim wcieleniem Maxa do rezerwatu indiańskiego. I to właśnie Kyle! Dlaczego tak właściwie on ją tam zabrał? Dlaczego pojechali tylko we dwójkę? Czy oni przypadkiem nie spędzają ostatnio za dużo czasu razem? Chyba sympatia Kyle’a w stosunku do mojej córki przestawała mi się podobać. To jasne, że Jennie chce mi zrobić na złość, tylko co teraz? Jeśli powiem jej, że nie podoba mi się, że tak często widuje się z Kyle’m, wyśmieje mnie mówiąc że każdy widzi innych takimi, jakim sam jest, a potem rzecz jasna będzie wychodziła jeszcze częściej. Z drugiej strony – jeśli nic nie powiem, to pomyśli sobie, że akceptuję wszystko... Wychowywanie prawie dorosłej córki było katorgą.

—Betty, jesteś tu, czy cię nie ma? – usłyszałam zniecierpliwiony głos Andrew. Ocknęłam się z moich rozmyślań.

—Przepraszam, trochę się zamyśliłam – mruknęłam.

—Trochę – roześmiał się Andrew. – Przez cały dzień mnie nie słuchasz, odpowiadasz bez składu i ładu i mówisz, że trochę się zamyśliłaś. O co chodzi, co się stało? – westchnęłam ciężko. I co ja mu miałam powiedzieć...? – Chodzi o Jennifer, tak? Jak chcesz, to mogę jej wytłumaczyć... – dodał protekcjonalnym tonem. Przeraziłam się.

—Nie, nie! – zaprzeczyłam szybko. – Naprawdę nie musisz, nie rozmawiaj z nią! – jeszcze tego by tylko brakowało, żeby Andrew wziął się za rozmowy z moją zbuntowaną córką...! Przecież wtedy do reszty by się ode mnie odcięła, ona za skarby nie uwierzy, że nie dałam Andrew żadnego adresu, że nazwę miejscowości wyciągnął od sąsiadki! Wyciągnąć coś z pani McCain nie było trudno, więc wierzyłam mu, że dowiedział się o naszym wyjeździe od starszej pani, z Jennie jednak tak łatwo nie pójdzie. Wolałam na razie nie dopuszczać do żadnej konfrontacji między nimi, choć zdawałam sobie doskonale sprawę z tego, że taki stan nie może trwać wiecznie. – Jakoś sobie z nią poradzę – zapewniłam, ale chyba nie byłam zbyt przekonująca, bo Andrew popatrzył na mnie z powątpiewaniem.

—Dziwię się, że jeszcze uczysz, Betty – zauważył Drew.

—Słucham? Dlaczego? – zapytałam zdziwiona.

—Bo uczniowie mogliby cię z łatwością zagryźć, skoro boisz się własnej córki.

—To nie chodzi o to, że ja się jej boję – zaprzeczyłam. – Po prostu zrozum, że Jennie jest bardzo przywiązana do ojca i niełatwo będzie jej zaakceptować kogoś innego.

—Moja droga, a od ilu to lat jesteś sama, co? – zapytał wprost Andrew. – Nigdy nie mówiłaś mi, dlaczego tak właściwie jesteś sama. Rozwiodłaś się z mężem, porzucił cię dla innej? Powiedz mi o tym, Betty. Betty, Elizabeth czy też Liz? Jak mam do ciebie mówić? – Andrew był cholernie przystojny i cholernie denerwujący. Aczkolwiek nie pozbawiony racji... – Czy istniejesz jeszcze w jakiejś innej wersji, czy ktoś jeszcze oprócz mnie i tego... Michaela rości sobie do ciebie prawa?

—On zniknął – odparłam cicho.

—Słucham? – zapytał Drew. – Michael? Jak to zniknął? Co to znaczy zniknął? Nie rozumiem cię, Elizabeth – dodał z niezadowoleniem.

—On zniknął, po prostu zniknął – powtórzyłam nieco głośniej. Nie byłam w staniu powiedzieć mu, że Max zginął na moich oczach. Nie byłam w stanie powiedzieć mu, że wciąż mam w uszach tamte strzały i płacz małej Jennie, że wciąż widzę twarz Maxa – nie był przerażony ani zdziwiony, tylko zmartwiony – o mnie i o córkę. Wciąż pamiętałam, jak kazał mi się stamtąd wynosić i ratować Jennie. Wciąż pamiętałam, jak na moich dłoniach była lepka, czerwona ciecz, która była całkiem lodowata, wciąż pamiętałam pustkę, z jaką patrzyłam tego samego wieczora na śpiącą Jennie, jaką odczuwałam przez następne tygodnie. Tylko obecność i strach Jennie sprawiały, że w dzień udawałam silną, choć tak naprawdę czułam się zagubiona, tylko dlatego nie popełniłam czegoś strasznego. Nie byłam w stanie powiedzieć o tym ani Isabel, ani Michaelowi czy nawet Marii, nie byłam też w stanie powiedzieć o tym Andrew. Łatwiej było mi powiedzieć, że Max „zniknął” a nie „zginął”, po części dlatego, że Andrew w jakimś sensie przypominał mi o Maxie.

—To znaczy że wyszedł i nie wrócił? – zapytał Andrew poważnie. Przełknęłam ślinę i splotłam mocno dłonie, tylko po to, by je zaraz rozpleść i sięgnąć po papierosa. Skinęłam głową zapalając go i zaciągając się dymem – miałam przynajmniej usprawiedliwienie dlaczego zaszkliły mi się oczy. W pewnym sensie to była prawda, Max wyszedł i już nie wrócił... Tyle że w przeciwieństwie do rodzin zaginionych ja wiedziałam, że on już nie wróci.

—Przykro mi, Elizabeth – powiedział z sympatią Drew. – Wierzę, że było ci ciężko. Tylko powiedz mi jeszcze, dlaczego ten niedźwiedź podszedł wtedy do nas i zaczął cię całkować. Kto to był, co?

—Tamto? Ach, to był tylko Michael – odparłam lekceważąco. – Prawie brat mojego męża.

—Aaaach, już rozumiem. Solidarność rodowa, co? Pewnie też czeka na brata – zgadywał Andrew. – Tylko że wiesz, w taki sposób można przeczekać całe życie, a co gorsza można się nie doczekać...

—Wiem – skinęłam głową. – I jak myślisz dlaczego tutaj z tobą jestem? – usiłowałam zażartować, ale chyba średnio mi wyszło. Prawda była taka, że w sumie nie bardzo wiedziałam, co ja tam robiłam, całkiem jasno widziałam, że to chyba nie był dobry pomysł i irytowało mnie, że Jennie może mieć rację, choć z drugiej strony wmawiałam sobie, że to tylko strach. Zaplątałam chyba, minęły czasy, kiedy pisanie pamiętnika sprawiało mi ulgę. W każdym razie towarzystwo Drew tutaj, w Roswell, przypominało mi o kimś zupełnie innym, i z lekkim zdziwieniem uświadomiłam sobie, że choć może ból po jego stracie zmniejszył się, to jednak on właśnie był tym jednym jedynym. – Powinnam już pójść. Ojciec chce się pochwalić nowym ekspresem do kawy – powiedziałam wstając z łóżka. Chciałam po prostu jak najszybciej wyjść.

—Chciałbym poznać twojego ojca – zauważył Drew patrząc na mnie bezczelnie. Zaczerwieniłam się.

—Tak... kiedyś – odparłam nieuważnie, zapinając guziki bluzki.

—Kiedyś, kiedyś – przedrzeźniał mnie Drew. – Czy ty znasz tylko jedno słowo, Betty? Dlaczego nie „dzisiaj”? Albo „teraz”?

—Daj spokój, dobrze? – odparłam z niechęcią. – Zrozum w końcu, że twój przyjazd cholernie skomplikował mi życie.

—Ale chyba w przyjemny sposób, no nie? – zapytał Drew unosząc sugestywnie jedną brew.

—Przestań – roześmiałam się mimo woli. – Idę. Zadzwonię do ciebie, na razie.

—Buzi – zażądał Andrew, ale pokazałam mu tylko język i wyszłam z pokoju.

Schodząc po schodach zaczęłam myśleć o tym wszystkim. Idealna Liz Parker już dawno przestała być idealna, ale nie chciałam wcale być perfekcyjna w każdym calu. Może naprawdę powinnam zmobilizować wszystkie siły ducha i porozmawiać poważnie z Jennie, ale Andrew miał rację mówiąc, że ja się jej boję. Nie przyznałabym się do tego rzecz jasna nigdy, ale... Nigdy nie potrafiłam być dla niej surowa. Nie potrafiłam się z nią kłócić, a już tym bardziej teraz, gdy patrzyły na mnie oczy Maxa, choć w twarzy jego córki. Zresztą, jeśli nawet zdobyłabym się na odwagę, co mogłabym jej zarzucić? Że wtrąca się w moje życie? Wiedziałam doskonale, że ona właśnie się nie wtrącała, i ten argument zbije bez trudu. Że jej opinia liczy się dla mnie, ale że chciałabym, aby była mniej ostra w ocenie? Odpowie, że jej opinia to jej prywatna sprawa tak samo jak to, czy kogoś lubi czy nie, i że przecież nie zmusza nikogo by postępował tak jak ona chce. Nie, nie zmuszała w sensie dosłownym – człowiek po prostu sam jej ustępował... W dodatku jeśli będę chciała, żeby ona zaakceptowała Andrew, będę niejako zmuszona żeby zaakceptować jej ciągłe przebywanie z Kyle’m. Nie podobało mi się to, bo ona miała w końcu tylko siedemnaście lat, a on był od niej dwa razy starszy, cholera, kiedyś chodziliśmy ze sobą! Nie, to przecież nienormalne. Muszę coś zrobić, żeby jakoś to przerwać, przecież to nie może tak trwać! Jaką ja jestem matką? Czy mogłam pozwolić, żeby Jennie dalej się w to angażowała, przecież ona była zbyt wrażliwa, miałam pozwolić, by ktoś ją skrzywdził? Pytania, pytania, ciągle pytania i ani jednej odpowiedzi. Co za frustrujące uczucie...

—Pani Evans, cóż za spotkanie – usłyszałam nagle za sobą czyjś głos. – I kto by przypuszczał, że spotkamy się w takim miejscu, co? Max z wytwórni filmowej Antar z całą pewnością by nie uwierzył. Do diabła, kto by przypuszczał, że w ogóle się kiedyś spotkamy!

Zamarłam tuż przy wyjściu. Nie znałam tego głosu i podświadomie spięłam się, przygotowując się na najgorsze. Odwróciłam się powoli.

Przede mną stał mężczyzna w ciemnych spodniach, ciemnej koszulce i skórzanej kurtce, co było dziwne o tyle, że wciąż panował upał. Nie wiem, w jakim mógł być wieku – pięćdziesiąt? Czterdzieści? Może siedemdziesiąt? Nie wiem. Wiem, że nie widziałam jego oczu, zasłaniały je czarne lennonki, na głowie zaś miał bogato haftowaną czapeczkę jakby żywcem wziętą od hippisów sprzed pięćdziesięciu lat. Byłam pewna, że nigdy w życiu go nie spotkałam osobiście, a jednak jego twarz nie była dla mnie kompletnie obca...

—My się znamy? – zapytałam usiłując opanować wewnętrzny niepokój. Nie podobało mi się to, i to cholernie mi się nie podobało...

—Wolałem cię w ciemnych włosach, a dam głowę, że Max również – powiedział mężczyzna zbliżając się do mnie. Poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła; cofnęłam się o krok.

—Kim jesteś? – zapytałam cicho, usiłując nie ściągać na nas uwagi tak na wszelki wypadek. Skąd znał nazwę „Antar”? To przypadek?

—Trzeba ci jednak przyznać, droga Liz, że jesteś upiornie wierna. Czy też byłaś, do czasu... – zawiesił niebezpiecznie głos. Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy i nagle lodowacieją mi dłonie. Kim do jasnej cholery był ten człowiek?! Czego ode mnie chciał, skąd mnie znał?!

—Kim jesteś – powtórzyłam, cofając się znów o krok. – Skąd mnie znasz, skąd wiesz, kim jestem, skąd znasz nazwę Antar?!

—Ja nie byłem taki wierny mojemu królowi – powiedział pogardliwie człowiek, zdejmując jednocześnie lennonki, ukazując zimne, stalowe oczy. Wówczas poznałam go i poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg.

W Roswell pojawił się Kal Langley, ostatni z shapeshifterów, który miał popilotować Maxa w drodze na Antar, który podobno zarzekał się, że będzie nas nienawidził do końca życia, który nie kiwnął palcem, by uratować czy choćby zainteresować się Maxem, który miał być obrońcą...



Poprzednia część Wersja do czytania Następna część