Nan

Powrót do Domu (17)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

Liz:

Chyba nigdy w życiu nie martwiłam się tak bardzo, że skończył się rok szkolny. Tamtego lata miałam nadzieję, że będzie trwał i trwał wiecznie, zwłaszcza gdy patrzyłam na upartą minę Jennie. Nie mam pojęcia, jakim cudem Zan przekonał Serenę do wyjazdu. Ja na jej miejscu tak bym go nie zostawiała, zresztą to podobno południowcy są bardziej otwarci i zwariowani, gdy tymczasem miałam wrażenie, że jest odwrotnie.

Byłam pomiędzy młotem a kowadłem – młotem był Andrew, usiłujący skłonić mnie do nie jechania z Jennie, kowadłem zaś była moja córka – tak samo niewzruszona i trwająca przy swoim. Osobę Andrew pomijała wyniosłym milczeniem. Wiem, że to głupio zabrzmi, ale czasami osoba Jennie deprymowała mnie... Miałam przedziwne wrażenie, że wszelkie cechy władcy z królewskiego rodu Antaru skupiły się właśnie w niej – choć jeśli już, to powinny były w Zanie, w końcu on miał rodziców – władców.

Andrew dzwonił do mnie trzy razy po zakończeniu wszystkich formalności związanych z końcem roku, a Jennie trzy razy udawała, że nic nie słyszy. Za pierwszym razem odebrałam telefon, ale za drugim nie dałam rady. Popatrzyła na mnie bez słowa oczami Maxa Evansa, i nie byłam w stanie podnieść słuchawki. Ona spokojnie odwróciła się i wróciła do upychania swojego plecaka, ja zaś stałam wciąż jak sparaliżowana, niemal przerażona. To było całkowicie irracjonalne, ale nie potrafiłam tego w sobie przemóc. Chwilę później przyszedł Zan, całkowicie już pozbawiając mnie resztek równowagi. Żałowałam, że nie mogłam sama sobie odebrać niektórych wspomnień, a dwie pary oczu Maxa, jedna normalna, druga chłodna, jak wtedy gdy wróciliśmy z Coppers, to było dla mnie za dużo, i choć potrafiłam kiedyś przeciwstawić się jednemu Maxowi, dwójce jego dzieci i uporczywym wspomnieniom nie byłam w stanie stawić czoła.

Może wyjazd do Roswell to był nawet całkiem dobry pomysł. Udowodnię i sobie, i im, że wszystko już za nami i że nic już nie zostało z tamtych czasów.

—Mamo, idziemy czy nie? – zapytała niecierpliwie Jennie stojąc w drzwiach. Ocknęłam się z zamyślenia – nasza stara chevelle, pochodząca jeszcze z czasów Roswell, stała już pod domem, z bagażnikiem wypchanym plecakami Jennie i Zana. Oboje byli podekscytowani i traktowali to jak zwykłą wycieczkę wakacyjną.

—Tak – odparłam z wahaniem. – Zejdźcie już do samochodu... Ja sprawdzę, czy wszystko jest w porządku, i zostawię klucze pani McCain.

Pani McCain była naszą sąsiadką, starszą panią, która uwielbiała długie pogaduszki. Miałam nadzieję, że akurat nie będzie miała ochoty uszczęśliwić mnie opowieścią o szóstym zębie swojego trzeciego wnuczka. Jennie spojrzała na Chrisa i wzruszyła ramionami.

—Tylko pośpiesz się... Wolałabym, żebyśmy nie przyjeżdżali na miejsce w środku nocy – odparła i wyszła z domu, ciągnąc za rękaw Chrisa. Podeszłam ostrożnie do okna – wsiedli do samochodu, Jennie ulokowała się z tyłu, rozmawiając o czymś żywo. Byłam dumna z Jennie, że okazała się na tyle dorosła i zaakceptowała Chrisa właściwie bez wahania. Dzieciaki bywają różne i mogłaby na przykład obrazić się na mnie, na niego i na cały świat. Albo uciec z domu.

Zasłoniłam okna, posprawdzałam uczciwie, czy z całą pewnością wszystkie kurki są zakręcone. Nie miałam ochoty wracać do zrujnowanego mieszkania. Choć prawdę mówiąc to nie miałam również zbytniej ochoty wyjeżdżać stąd – było mi tu wygodnie i lubiłam swój dom... jakikolwiek by nie był.

Stałam już w drzwiach, gdy znowu zadzwonił telefon. Drgnęłam w jego kierunku, ale nie odebrałam – wiedziałam, że był to Andrew, ale Bóg jeden wie, jak wiele kosztowało mnie nieodebranie. Zamknęłam ostrożnie drzwi, zostawiając za nimi dzwoniący uparcie telefon, i jakby bojąc się, że jeszcze się rozmyślę, zastukałam zdecydowanie do drzwi pani McCain.

—Pani Maxwell, jak miło, że pani wpadła – uśmiechnęła się niska staruszka otwierając szeroko drzwi. – Proszę, może pani wejdzie. Wie pani, dzwonił mój syn, i nie uwierzy pani...

—Przepraszam bardzo, raczej... śpieszę się – usiłowałam przerwać potok wymowy sąsiadki. Jedyny sposób na przegadanie jej było mówić szybciej i głośniej niż ona, inaczej koniec. Nabrałam powietrza. – Czy mogłaby nam pani sprawić wielką przysługę? Ja i córka wyjeżdżamy na wakacje do Roswell i chciałybyśmy panią prosić, żeby zajrzała pani czasami do nas, podlać kwiatki i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Będziemy pani bardzo, ale to bardzo zobowiązane – zakończyłam wyciągając do niej rękę z kluczami.

—Ależ oczywiście, drogie dziecko, ja bardzo chętnie, zresztą, Jennie to bardzo miła dziewczyna... – zaczęła znowu pani McCain. Uśmiechnęłam się lekko i przestałam jej słuchać.

—Dziękujemy bardzo – powiedziałam na do widzenia i wycofałam się tyłem w kierunku schodów, wciąż uśmiechając się do sąsiadki. Obie z Jennie miałyśmy już wypracowane metody znikania z pola widzenia naszej gadatliwej staruszki – może było to mało uprzejme, ale za to gwarantowało względny spokój.

Zeszłam szybko ze schodów i wyszłam z budynku wprost na zalany słońcem podjazd. W przykurzonej i naprawdę starej chevelle Jennie i Zan zaopiekowali się już radiem, obydwoje podnieśli głowy gdy wyszłam z domu.

—No w końcu! – powiedziała Jennie. – Jedźmy już, bo upiekę się na tym słońcu.

Bez słowa wsiadłam na miejsce kierowcy i przekręciłam kluczyk. Szczerze mówiąc rzadko jeździłam samochodem, być może moje przywiązanie do wszelkich wspomnień o Maxie było rodzajem wariactwa, ale wciąż miałam wrażenie, że stara dobra chevelle jest przesiąknięta jego zapachem. Spędziliśmy w niej sporo czasu, jeżdżąc początkowo bez celu po kraju, jako małżeństwo a później i z dzieckiem. Jednak od czasu gdy zamieszkałyśmy w Las Cruces, tylko czasami używałyśmy samochodu. A teraz w tym samym samochodzie, w towarzystwie dwóch kopii Maxa Evansa wjechałam na autostradę prowadzącą do Roswell. Jennie i Chris rozmawiali o Eve, choć nie miałam pojęcia, że Chris został z nią zapoznany, potem zaś przerzucili się na rozważania ostatnich filmów które ukazały się w kinach. Zaskakujące, że potrafili tyle ze sobą rozmawiać. Nie włączałam się do ich rozmowy, bo od wieków nie byłam w kinie; przysłuchiwałam się tylko ich rozmowie z uśmiechem na twarzy. W sumie cała nasza podróż była idealna – piękna pogoda, słońce, ciepło, do tego dwoje ludzi, którzy byli mi najbliżsi, a na całej autostradzie byliśmy chyba jedynym samochodem. Ale gdy słońce zaczęło mocniej przygrzewać, rozmowa jakoś urwała się. We wstecznym lusterku widziałam, że Jennie oparła się wygodniej i zamknęła oczy, wystawiając twarz do słońca, Chris pogrążył się we własnych myślach. Byłam ciekawa, czy oboje myśleli o tym samym – że z każdą chwilą zbliżamy się coraz bardziej do Roswell. We mnie zaś z każdą chwilą rósł niepokój i już zaczęłam myśleć, co powinnam zrobić i jak zacząć się tłumaczyć Evansom. Nie ulegało wątpliwości, że zarówno Jennie, jak i Chris, ogarnięci jakąś niezrozumiałą manią, będą starali się na wszelkie sposoby znaleźć coś z przeszłości, i powstrzymanie ich przed wizytą u Evansów wydawało się być niemożliwe. Oboje zechcą pójść tam w pierwszej kolejności, a wersja, że Diane i Philip wyprowadzili się z Roswell była raczej mało prawdopodobna. Wiedziałam, że będą czekali na powrót swoich dzieci, więc gdzie mieliby czekać jak nie w Roswell? Jak jednak wytłumaczę im, czemu przez tyle lat mieszkałam tak blisko i nie dałam znaku życia, nie powiedziałam im o Maxie? Zresztą – jak w ogóle miałam im powiedzieć, że ich syn zginął na oczach moich i mojego dziecka? Teraz jednak było już za późno na wycofanie się i powrót do poprzedniego życia.

Roswell – dziesięć mil. A jeśli oni wciąż tam są, jeśli wciąż na nas czatują, jeśli doskonale wiedzą, gdzie teraz jestem? Co jeśli zastawili jakąś pułapkę? To są straszni ludzie, nie zapominają nigdy, choćby po to, by się zemścić... I pomścili się już, zabili Maxa. Poczułam, jak pęcznieje we mnie gniew i determinacja. Kilkanaście laty temu w Ilinois może i straciłam głowę i nie mogłam już nic zrobić, zresztą musiałam za wszelką cenę ochronić córkę, ale przysięgam, że jeżeli choćby tkną Jennie czy Chrisa, zniszczę całe to cholerne miasto i nic mnie przed tym nie powstrzyma. Po raz drugi nie pozwolę sobie nikogo zabrać.

Jennie otworzyła oczy.

—Dojeżdżamy już? – zapytała. Jechaliśmy starą autostradą – tą samą, którą kiedyś dawno temu pokazał mi Max. Wolałam wjechać do miasta od tej milszej strony, choć nie byłam pewna, czy ten odcinek drogi jeszcze istniał. Ku mojej uldze – owszem, i to nawet był w całkiem niezłym stanie. Na szczęście nigdzie w pobliżu nie plątał się żaden koń...

Autostrada była wyżej niż miasto, leżące jakby w dolince między pagórkami, i rozpościerał się z niej doskonały widok na całe Roswell. W milczeniu patrzyliśmy na panoramę, na kilka wysokich budynków, rozciągające się szeroko osiedla pełne domków, na zielone plamy parków, których jakby trochę przybyło. A jednak... a jednak poczułam coś w rodzaju ulgi widząc znowu Roswell.

W milczeniu wjechaliśmy w granice miasta. Zwolniłam nieco nie tylko z powodu ograniczenia prędkości, ale i dlatego, że nie byłam pewna, czy odnajdę się wśród tych wszystkich nowych ulic. Zadziwiające, jak w ciągu dwudziestu lat może zmienić się miasto, które wydawało się być jak konserwa... dla mnie jednak było to wygodne. Nowe twarze, nowe ulice i budynki sprawiały, że ktoś, kto dopiero przyjechał nie był od razu widocznym miasto dawało mu możliwość kamuflażu, przynajmniej do czasu, gdy nie spotka kogoś, kto pomimo starannego maskowania i tak cię przeniknie. Przynajmniej na razie było mi to na rękę – wiedziałam, że nie zdołam ukryć się przed wszystkimi, którzy być może zostali w Roswell, ale miałam choć cień nadziei, że nie będę musiała spotykać ich na samym początku.

Miasto zmieniało się błyskawicznie, rozrastało się i doroślało, a w samym środku jak niewzruszony pomnik stało Crashdown... Stare, dobre Crashdown z latającym spodkiem nad wejściem.

—To tu? – zapytała Jennie gdy przejeżdżałam powoli przed kafeterią. Bez słowa skinęłam głową. Tak, to było tu, to tu właśnie wszystko się zaczęło... Nie zatrzymałam się jednak, tym bardziej że gdzieś w perspektywie ulicy mignął mi zakaz zatrzymywania. Zresztą, nie miałam wcale ochoty wchodzić do Crashdown głównym wejściem – wolałam wejść dyskretnie, niezauważona... póki co. Objechałam Crashdown i zatrzymałam się na zapleczu kafeterii. Przez chwilę siedzieliśmy w chevelle w milczeniu, patrząc tylko na budynek z czerwonej cegły. Żadne z nas nie ruszyło się z miejsca. Chris nabrał w końcu powietrza.

—To tutaj – stwierdził bardziej niż zapytał. – Wysiadamy?

Popatrzyłam na twarze Jennie i Zana i mimo woli dreszcz przebiegł mi po krzyżu. Wszyscy mieli nietęgie miny, perspektywa powrotu do korzeni miała w sobie coś przerażającego. Może to dziwne, że wciąż tak czepiam się tego, że Jennie i Chris byli tacy podobni do Maxa, ale niełatwo jest patrzeć na kogoś, w kim widzisz tego, kogo straciłeś, ale jednak spod jego wpływu nie możesz się uwolnić. Wspomnienia o Maxie były niczym gęsta siatka krępująca moje ruchy, a co gorsza – osobą, która pilnowała, bym zawsze była oplątana, była sama Jennie. Nieświadomie być może, ale jednak.

—W końcu zostaniemy tutaj na zawsze – mruknęła Jennie, nie ruszając się jednak z miejsca. Podjęłam męską decyzję i otworzyłam swoje drzwi. Jennie miała rację, nie mogliśmy tak siedzieć w nieskończoność... Wysiadłam niespiesznie z samochodu, tamci dwoje zaś popatrzyli po sobie jakby namyślając się i również wysiedli. Skierowałam się do tylnich drzwi Crashdown.

W gruncie rzeczy mogło już tam nie być moich rodziców. Mogli odsprzedać komuś cały interes, może ktoś przejął to, wykupił, wziął w dzierżawę... Ale nawet nie chciałam dopuścić do siebie tej myśli. Nie obchodziło mnie, że być może wedrę się obcym ludziom do domu, że naruszę czyjąś prywatność, jeśli ten dom nie należy już do moich rodziców.

Drzwi zacinały się nieco, ale pchnęłam je mocniej i znów znalazłam się w tak dobrze znanym mi wnętrzu – na zapleczu Crashdown, które widziało więcej niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić... Zamrugałam oczami, usiłując odpędzić łzy, które nie wiedzieć czemu pojawiły się pod powiekami. Chciałam wszystko zobaczyć, wszystko widzieć wyraźnie, tak by dojrzeć każdą, nawet najmniejszą nawet zmianę, która zaszła tu przez te wszystkie lata. Zagryzłam wargi i podeszłam do półek, na których stały jakieś pudełka. Zajrzałam do jednego z nich – było pełne serwetek ozdobionych główkami kosmitów...

—Co tutaj do cholery się dzieje? – odezwał się czyjś zirytowany głos. Wiedziałam doskonale, do kogo należał – do mojego ojca. Odwróciłam się powoli.

Ojciec stał na najniższym stopniu schodów – znacznie starszy, prawie całkowicie siwy, nieco przygarbiony i jakiś przygaszony. A jednak wciąż był tym samym ojcem, za którym tak strasznie tęskniłam, co uświadomiłam sobie dopiero teraz.

Chciałam coś powiedzieć, ale nie mogłam wydusić z siebie głosu – miałam wrażenie, że jeśli tylko coś powiem, natychmiast wybuchnę płaczem. Obejrzałam się na Jennie i Chrisa, ale stali oni tuż przy drzwiach, tak, jakby na wszelki wypadek woleli mieć możliwość salwowania się ucieczką w razie czego. W dodatku zdaje się, że koło drzwi zepsuła się żarówka, bo panował tam cień – nie bardzo głęboki, ale dostateczny, by ukryć rysy ich twarzy. Oboje milczeli, patrząc niepewnie to na mnie, to na ojca. Zrozumiałam, że musiałam załatwić to sama.

—Tato – zaczęłam, ale uświadomiłam sobie, że nie wydobywa się ze mnie głos, tylko jakiś zduszony szept. Ojciec patrzył na mnie wyczekująco, jakby mnie nie poznawał – czy rzeczywiście udało mi się tak skutecznie zatrzeć ślady i zmienić osobowość, że nawet własny ojciec mnie nie poznał? Odchrząknęłam, usiłując przy okazji połknąć łzy. – Tato, to ja. Twoja córka.

Ojciec patrzył na mnie z lekkim niedowierzaniem i zszedł powoli z ostatniego schodka.

—Miałem tyko jedną córkę – powiedział powoli patrząc na mnie uważnie.

—Tato.. tato, to ja – Liz – powtórzyłam. Ojciec patrzył na mnie przez chwilę.

—Lizzie – szepnął niemal niedosłyszalne, ale ja usłyszałam go jednak, wpatrując się w ruch jego warg. – Moja Lizzie – powtórzył wyciągając do mnie ramiona.

Nie zastanawiałam się dłużej. To niewiarygodne uczucie, znaleźć się znów w ramionach ojca, tym bardziej że byłam niemal pewna, że nie zobaczę go już nigdy więcej. Odczułam niewyobrażalną ulgę i w końcu, po piętnastu latach poczułam się bezpiecznie, tak, jakbym po długiej tułaczce wracała do domu. Już nawet nie powstrzymywałam łez, zresztą nie było już po co. Kiedy popatrzyłam na twarz ojca, zobaczyłam jak bardzo w rzeczywistości postarzał się. Po jego pomarszczonej twarzy spływały łzy i wcale się ich nie wstydził. Po raz pierwszy w życiu widziałam ojca płaczącego.

Od strony drzwi dobiegło dyskretne chrząknięcie i przypomniałam sobie o Jennie i o Chrisie.

—Tato – powiedziałam odsuwając się nieco i wycierając wierzchem dłoni mokre policzki. – Jest jeszcze ktoś, kogo muszę ci przedstawić, i to nawet dwie osoby – dodałam z uśmiechem, patrząc w kierunku drzwi. Ojciec obejmował mnie ramieniem i patrzył z ciekawością w tamtym kierunku.

Jennie i Chris wyszli z cienia jakby z wahaniem, niepewni i nieco spłoszeni. Rozumiałam obawy Chrisa, a przynajmniej wydawało mi się, że rozumiem – Jeff Parker był w gruncie rzeczy obcą mu osobą... Zerknęłam do góry, na twarz ojca, szukając w niej jakiś wskazówek, czy mam coś powiedzieć... i jak. Widziałam jednak błysk nadziei w smutnych oczach taty i zagryzłam wargi. Jeszcze nie teraz... jeszcze nie teraz powiem, kim jest Chris.

—Tato, to są... to Christopher i Jennifer – powiedziałam cicho. – Jennie, Chris, to mój ojciec.

Ojciec był szczęśliwy. widziałam to jak na dłoni gdy uśmiechnął się szeroko i przytulił Jennie i Chrisa.

—To jest najszczęśliwszy dzień od czasu... od długiego czasu – rzekł odsuwając od siebie nieco ich oboje i patrząc na nich z radością. – Boże, wyglądacie zupełnie jak wasz ojciec...

—Cześć dziadku – odparła Jennie, szczypiąc ukradkiem Chrisa w łokieć.

—Cieszę się, że się w końcu spotkaliśmy... dziadku – potwierdził Chris. Musiałam przygryźć wargę, żeby nie dać po sobie poznać wzruszenia. Oboje wykazali, że są w pełni dziećmi swojego ojca i że doskonale czują, co i kiedy należy zrobić... Byłam im za to niesamowicie wdzięczna. Na wyjaśnienia jeszcze przyjdzie czas...

—Nie macie pojęcia, jak bardzo ja się cieszę – powiedział ojciec. – Chodźcie na górę, Max też jest z wami?

Jennie, Chris i ja spojrzeliśmy po sobie.

—Nnie – odparłam z wahaniem. – Nie przyjechał z nami... nie mógł.

Bo przecież to nie było kłamstwo, prawda? Może tylko inaczej podana rzeczywistość, ale... łatwiej było powiedzieć, że nie mógł, bo przecież naprawdę nie mógł... niż powiedzieć że nie żyje.

Ojciec popatrzył na nas z zastanowieniem, ale nic nie powiedział, skinął tylko głową. Nie wiem, czy mi uwierzył, wiedział przecież, w jakich okolicznościach wyjeżdżaliśmy...

—Chodźmy na górę, na pewno jesteście zmęczeni – powiedział tylko i przepuścił Jennie i Chrisa przed siebie, wskazując im by weszli po schodach. Młodzi popatrzyli po sobie i ruszyli, Jennie jako pierwsza, Chris zaś, jako dżentelmen, tuż za nią.

—A mama gdzie, na górze czy w kafeterii? – zapytałam zatrzymując ojca. Popatrzył na mnie, a w jego oczach znów pojawił się znowu smutek.

—To ty nie wiesz? – zdziwił się. – Prawda, kto miał was zawiadomić... Matka nie żyje, zmarła na raka dwa lata temu.

Stałam na schodach nie bardzo wierząc własnym uszom. Mama – nie żyje? Rak dwa lata temu...?

—Takie jest życie, Lizzie, ale wszystko toczy się dalej – ojciec objął mnie ramieniem. – Popatrz na swoje dzieci... Chodź, porozmawiamy na górze.

Znajome zapachy, znajome miejsce... znów wszystko do mnie wróciło. Jednak wróciłam do domu...





Poprzednia część Wersja do czytania Następna część