Nan

Powrót do Domu (1)

Wersja do czytania Następna część

Kategoria: hmmm... PG-13 :) A poza tym – wszyscy. I to – dosłownie. A nawet więcej niż wszyscy... także każdy może czytać, Dreamerek, Polarek, Candy, no, może tylko poza Rebel.
Żadnego streszczenia nie daję. Dodam tylko, że rzecz dzieje się w przyszłości. Po Graduation, z jedną, malutką zmianą...
Komentarz własny: na dysku jakoś niepokojąco mało miejsca mi zostało... Opowiadania własne mają tą przewagę nad tłumaczeniami, że do pisania nadają się autobusy i takie cudowne wynalazki jak szkolne okienka. Powiem tylko, że trochę nietypowy temat mi się wybrał, jak na mnie, rzecz jasna...
Podziękowania: jak zawsze muszą być.
Maddie - za przysłowiowego bata :wink:
Iwonie - kotuś, za wszystko!
Lukiemu - za to, że wytrzymał moje utyskiwania i że zrobił obrazek. "Jak plakat filmowy" :D
Specjalne podziękowania dla Audrey - mojej Muzy przez duże M, która musi siedzierć mi na ramieniu i podpowiadać...
[img]http://img94.exs.cx/img94/1255/jorneyhome41.jpg[img]



Prolog

Jennie:

Wielkie sklepy mają to do siebie, że są naprawdę wielkie i trudno coś w nich znaleźć, jeśli wcześniej nie oswoiło się z układem towarów na półkach. Drugą cechą, która charakteryzuje tego typu lokale, jest to, że umiejscowione są w miejscach, gdzie jest nieustanny ruch – na ogół w miastach, gdzie z całą pewnością będzie mnóstwo ludzi. Żadne tam małe i niepozorne miasteczka. A Las Cruces najwyraźniej nie było już małą i niepozorną mieściną z połowy ubiegłego wieku. O nie, teraz Las Cruces było prawdziwym miastem, o którym głośno było na całym Południowym Zachodzie, głównie za sprawą uniwersytetu, który wymienia się na ogół na pierwszych miejscach w rankingach wyższych szkół w kraju. A przynajmniej tak twierdzili mieszkańcy Las Cruces. Faktem jest jednak, że miasto tętniło życiem w czasie roku akademickiego, a sklepy w centrum znacznie przewyższały sklepik, jedyny jakim mogło poszczycić się Las Cruces jeszcze w latach 50. ubiegłego stulecia. Teraz łatwo było się zgubić w centrach handlowych. Ja jednak znam ich układ niemal na pamięć.

Mogę o sobie powiedzieć, że byłam mistrzynią w robieniu błyskawicznych zakupów. Dla mnie to kwestia pół godziny – głównie dlatego, że trzeba było biegać z jednego końca sklepu na drugi. Tyle że ja nienawidziłam zakupów i to, co dla innych było miłą rozrywką, dla mnie było katorgą. Nie marzyłam też o niczym innym jak tylko o wyjściu z tej wielkiej hali, wypełnionej półkami i ludźmi, dla których wycieczka do supermarketu była często jedynym czasem, który spędzali wspólnie z rodziną. I do tego ta dudniąca pseudo-muzyka, dolatująca nie wiadomo skąd, przerywana co chwila natarczywymi reklamami i promocjami.

Poprawiłam koszyk na ręku i oparłam go o swoje biodro. Strasznie mi ciążył i wydawało mi się, że ważył chyba z pół tony. Kolejna rzecz która sprawiała, że nienawidziłam zakupów. Jeszcze tylko ten idiotyczny sos sojowy, przy którym uparła się mama. Nie znosiłam tego sosu, ale cóż, matka była uparta. Tak, jakby zamiast chińszczyzny nie można było zrobić czegoś na ostro, na przykład po meksykańsku czy też po węgiersku. Uwielbiałam takie rzeczy.

A w dodatku przyprawy znajdowały się chyba w najodleglejszym miejscu od kas...

Zalęgły się we mnie mordercze myśli. Jeśli jeszcze okazałoby się, że ktoś właśnie wykupił cały sos sojowy... nie ręczyłabym za siebie.

Oczywiście na półce stała ostatnia buteleczka sosu. Pewnie nie zdążyli wyłożyć kolejnych pudeł z tą obrzydliwą przyprawą. Kątem oka zauważyłam postać wysokiego chłopaka nadchodzącego z przeciwnej strony niż ja i najwyraźniej w świecie kierującego się również w kierunku ostatniej buteleczki sojowego świństwa! Przyśpieszyłam nieco kroku, ale chłopak był szybszy i wyciągnął rękę po buteleczkę. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Nigdy tak się nie zachowywałam, ale... byłam na zakupach, czego nie znosiłam z całego serca, a ten oto chłopak zabierał mi sprzed nosa coś, czego również nie lubiłam. Myśl, że wystarczy poczekać czy też nawet pójść do ludzi z obsługi i powiedzieć, że na półce zabrakło produktu, który chciałam kupić, nawet we mnie nie zaświtała. Błyskawicznie znalazłam się przy chłopaku i chwyciłam buteleczkę, którą trzymał jeszcze w ręku.

—Przepraszam bardzo, ale zależy mi na tym! – powiedziałam z furią. Przypuszczam, że mój głos brzmiał tak, jakby ktoś przeciągał nożem po szkle, ale nic mnie to nie obchodziło. Chciałam mój sos.

Zdziwiony chłopak puścił buteleczkę. Nie spodziewałam się, że tak łatwo ustąpi. Stałam o krok od niego, przyciskając do siebie zdobycz tak, jakby on zaraz miał mi ją wydrzeć. W zasadzie powinnam była się wtedy odwrócić i po prostu uciec, ale widać wszelka logika była wówczas ze mną na bakier. Zamiast tego tkwiłam nieruchomo w miejscu, mętnie myśląc, że chyba robię coś nie tak, i jednocześnie przyglądałam się chłopakowi.

Był wysoki, dobrze zbudowany, i miał ciemne włosy. Nie krótkie ani nie długie, jakieś takie pośrodku. Ale ładne.

—Ja...yh... nie wiedziałem, że... – zaczął, najwyraźniej oszołomiony gwałtowną napaścią na siebie, i podniósł na mnie wzrok.

Wszystkie myśli wyleciały wtedy z mojej głowy i przez chwilę zapomniałam jak się oddycha. Buteleczka z sosem wypadła mi z ręki i rozbiła się na podłodze, ale nawet nie zwróciłam na to uwagi.

Oto bowiem patrzyła na mnie para jasnych, bursztynowych oczu, takich samych jak moje. Takich samych jak oczy mojego ojca, Maxa Evansa.


Rozdział I

Isabel:

Lubiłam moją pracę. Słowo. Alex zawsze twierdzi, że byłam i jestem pracoholikiem, ale to nie prawda. Nie ma nic złego w tym, że lubi się swoją pracę. A ja lubiłam. Praca stylistki w nowojorskim Vogue’u to było to. Nie wymagało to jakiś specjalnych umiejętności, poza, rzecz jasna, dobrym smakiem i wyczuciem. A tego nigdy mi nie brakowało. Nie chcieli żadnych papierków o ukończeniu kursów, szkół i tak dalej. Dla nich liczyło się tylko to, czy ktoś miał dryg i potencjał. Ja najwidoczniej miałam. Zresztą, praca była dla mnie wytchnieniem. Tam wszystko musiało być zrobione idealnie, wszystko było wyścigiem z czasem. Zawsze coś wyskakiwało tuż przed oddaniem numeru do druku – a to brakujące zdjęcia, a to poprawki... Tam, na planie zdjęciowym, w plenerze, otoczona modelkami, markowymi ubraniami, zawsze koło fotografa – czułam się jak ryba w wodzie. Trzeba było mieć refleks, intuicję i umiejętność kierowania ludźmi, a tego, całe szczęście, nigdy mi nie brakowało.

Na początku to była tylko przygoda i miła rozrywka między pieluszkami Alex a powrotem Jesse’go z biura. Trafiłam tam przez przypadek, przez kobietę, z którą leżałam w szpitalu, gdy rodziłam Alex. Była fotografem i pracowała przez jakiś czas dla Vogue’a. Dała mi czyjś telefon, poleciła zadzwonić i powołać się na nią... Podziękowałam i zapomniałam, wrzucając telefon gdzieś do torebki. Ale kilka tygodni później wygrzebałam go i zadzwoniłam, poczym poszłam na moją pierwszą sesję. Teraz wiem, że był to rodzaj egzaminu, który udało mi się zdać – patrzą, jak sama wyglądasz, oceniają, proszą o wybór kilku zdjęć, potem o ubranie manekina i wybór modelki, która założyłaby to, co stworzyłaś na manekinie. Podziękowali i poprosili o przyjście kilka dni później, na sesję. Chyba musiałam im się spodobać, bo na ogół tak nie robią. A może po prostu brakowało im człowieka. Tyle, że ja traktowałam to jak rozrywkę. Dopiero gdy Alex poszła do żłobka, okazało się, że mam mnóstwo czasu dla siebie. Lubiłam te wszystkie sesje, czułam się wtedy potrzebna. Pojawiało się coraz więcej terminów, coraz więcej zajęć, które jednak zjadały czas przeznaczony dla rodziny. To z kolei przestało się podobać Jesse’mu. Gdzieś po drodze coś zaczęło się psuć w naszym małżeństwie i żadne z nas nie zauważyło tego, dopóki nie było już za późno. I może nie tyle nie zrobiliśmy nic, żeby naprawić nas związek, co nie staraliśmy się wystarczająco mocno, pozwalając by wszystko toczyło się w dół jak po równi pochyłej. Rozwód stał się nieunikniony, ale w gruncie rzeczy nawet tego nie żałowałam. Nie miałam kiedy, bo w przerwach między kolejnymi zdjęciami usiłowałam być wzrokową matką. Teraz widzę, że może starałam się zbyt mocno. Alex dorastała w systemie dwufazowym – ja starałam się wychowywać ją wieczorami, a Jesse rozpuszczał ją w weekendy. W rezultacie całe moje tygodniowe nauczanie brało w łeb w ciągu sobót i niedziel. Ale też Alex była jedynym dzieckiem – tak moim, jak i Jesse’go. Jego druga żona nie przepadała za Alex, co było na tyle naturalne, że mała pochłaniała co tydzień całą uwagę jej męża. W końcu Betsy nauczyła się oddzielać postać Alex od mojej – ją akceptowała, a nawet w pewien sposób kochała, a mnie nienawidziła. Chyba wciąż, po tych wszystkich latach bała się, że będę usiłowała odzyskać Jesse’go, choć byliśmy tylko przyjaciółmi. O ile można tak nazwać ludzi, którzy byli małżeństwem przez pięć lat, na rozprawie rozwodowej pluli na siebie jadem, a potem rywalizowali o względy jedynej córki. Ale to już za nami. Chyba.

Ja znałam Betsy, jego żonę, i wzajemnie się nie trawiłyśmy. Co prawda to, co do niej czułam, było o wiele bardziej skomplikowane niż jej prosta niechęć do mnie. Coś z pogranicza politowania, pogardy i współczucia. Jesse z kolei znał Paula – mojego aktualnego mężczyznę. Byli w tym samym klubie i grywali razem w golfa. Alex zaś traktowała Betsy jak coś w rodzaju ciotki, a Paula jak starszego kumpla. Pewnie, kumpla, który był starszy od jej własnej matki o dobre dziesięć lat...

Myślałam o tym wszystkim siedząc we własnym biurze, patrząc przez okno i przyciskając brodą do ramienia słuchawkę telefoniczną. Miałam piękny widok na wieżowce Nowego Jorku – ale tutaj, na Manhattanie, nie jest trudno o taki widok. Raczej odwrotnie, trudno o widok, który nie zawierałby w sobie strzelistych, szklanych budynków.

Po drugiej stronie linii telefonicznej teoretycznie była Lisa – teoretycznie, bo praktycznie zostawiła telefon w jednym pokoju, a sama przetrząsała drugie pomieszczenie w poszukiwaniu zdjęć z ostatniej sesji. Lisa była artystką w każdym calu, to znaczy była nieprawdopodobnie roztargniona, a wszystkie jej zdjęcia miały w sobie to coś. Nie zamieniłabym jej zdjęć na żadne inne, tyle że czasami zdarzało jej się je gubić... Zaciskałam wtedy zęby i milczałam. W tej opanowanej i jakże cierpliwej stylistce z Vogue’a w Nowym Jorku nikt nie rozpoznałby Świątecznej Faszystki, jak niegdyś nazywał mnie ktoś, kto był dla mnie jak brat. Ktoś, czyjego imienia nigdy nie wymawiałam. O którym starałam się nie myśleć, bo zawsze pojawiały się wówczas setki pytań, od których wprost byłam chora. Nie miałam co liczyć na odpowiedzi. Wiedziałam, że ich nie dostanę. Choć chciałam. Wiele razy chciałam ich odszukać – ludzi, którzy byli dla mnie rodziną, zanim zjawiłam się w Nowym Jorku jako żona prawnika. Ale zawsze powstrzymywał mnie strach. Że dowiem się, że nie żyją. Że sprawdził się koszmar, który nas prześladował od zawsze. Że ich nie znajdę. Że ktoś znajdzie mnie, Alex, Jesse’go, Paula... I nie szukałam. Nie mogłam. Strach był ode mnie silniejszy.

—Isabel...? – zatroskany głos Lisy wyrwał mnie z mojego zamyślenia. W samą porę, bo czułam już, jak ten sam odwieczny strach wkrada się do mojego serca. – Słuchaj, nie wiem dlaczego, ale nie mogę znaleźć tych zdjęć...

—Popatrz jeszcze raz – poprosiłam zrezygnowana. – I postaraj się je znaleźć, zależy mi na nich...


***

Liz:

Jennie nienawidzi zakupów. Nie mam pojęcia, po kim jej się to wzięło. Ja nie mam nic przeciwko zakupom, nawet je lubię. Ale Jennie zawsze twierdziła, że plątanie się po sklepach doprowadza ją do szału i że zawsze ma ochotę machnąć koszykiem czy też torebką, zbić szklane butelki i porwać ubrania, „tak przypadkiem”. Zbyt dobrze jednak znam moją córkę i z całym spokojem zawsze wysyłałam ją do sklepu. Jennifer Rebecca Maxwell, którą znałam nie zrobiłaby czegoś takiego nigdy w życiu. Siedemnaście lat wspólnego życia zrobiło swoje.

Siedziałam przy stole w kuchni, paliłam papierosa za papierosem i patrzyłam w okno. Tak, paliłam papierosa za papierosem. Liz, którą kiedyś byłam, nawet nie wiedziała, którą stroną trzyma się papierosa i co to jest filtr, ale obecna Liz była palaczką. Raka płuc do tej pory jakoś nie dostałam. Nawet nie pamiętam, kiedy zaczęłam palić. Ja, Liz Parker, celująca w biologii. Ale to uspokaja. Przypuszczam, że tak samo jak każda inna używka, ale chociaż na chwilę naprawdę uspokaja. A moje życie naprawdę wymagało czegoś na uspokojenie. Zwłaszcza rano. Nie wiem dlaczego, ale rano zawsze nachodzą mnie te same myśli.

Budzę się sama w łóżku, przekręcam na bok... i zastanawiam się, co by było, gdybyśmy postąpili inaczej te osiemnaście lat temu. Jak potoczyłyby się nasze losy. Nasze – to znaczy moich przyjaciół, mojej rodziny... Codziennie się nad tym zastanawiam. Może moja najlepsza przyjaciółka mieszkałaby dwie ulice ode mnie. Może mój przyjaciel dalej żartowałby sobie ze wszystkiego. Może moja szwagierka wciąż budziłaby we mnie zazdrość swoją urodą. Może moja córka miałaby ojca. I zawsze wtedy drżącą ręką sięgam po tego nieszczęsnego papierosa. Nie wiem, czy ręka drży mi z powodu tych myśli, czy to już skutek nałogu.

Jennie nienawidzi papierosów. Moja córka jest o wiele mądrzejsza ode mnie. Zawsze instynktownie wie, co należy zrobić. Jest silniejsza ode mnie. Jest silniejsza niż ja byłam w jej wieku. Teraz... teraz jestem tylko Elizabeth Maxwell, nauczycielką biologii w liceum. Niepozorną, samotnie wychowującą córkę, bez rodziny, bez przyjaciół. Bez takich przyjaciół, jakich miałam niegdyś. Dwadzieścia lat temu. Jennie również nie ma takich przyjaciół. Ale Jennie jest mądrzejsza niż ja...

Siedziałam przy tym kuchennym stole, w kłębach tytoniowego dymu i patrzyłam za okno, choć tak naprawdę nie widziałam niczego, tak bardzo pogrążona byłam we własnych myślach.

Myślałam o dniu, w którym przyjechałam do Las Cruces. Tak blisko domu... Mijało dokładnie czternaście lat od tamtego dnia. Przez czternaście lat odważyłam się mieszkać razem z córką w tym samym stanie, co więcej – w stanie, w którym żyłam niemal przez całe moje życie. Nigdy jednak nie pojechałam do domu, do Roswell. Nie wiem, może bałam się, że dowiem się czegoś strasznego, że spotkam tam kogoś, kto mnie pozna, może bałam się, co by powiedzieli rodzice, gdyby dowiedzieli się o Jennie. Nie powiedziałam im nigdy. Zresztą po prawdzie, to nigdy do nich nie dzwoniłam, choć wiele razy chciałam. Ale gdy żyjesz w ustawicznym strachu przez dwadzieścia lat, przyzwyczajasz się do tego i trudno ci pojąć, że już nie jest niebezpiecznie, że to już minęło. Obawa i niepewność stają się nieodłączną częścią twojego życia i zapominasz, że kiedykolwiek było inaczej. Evansowie nie wiedzą, że mają wnuczkę. Parkerowie również nie. Jennie nie wie, że jej rodzice pochodzili z Roswell.

Gdy przyjechałam czternaście lat temu do Las Cruces wyglądałam zupełnie inaczej. Miałam krótkie ciemne włosy i byłam jednocześnie wystraszona i zdeterminowana. Ktoś w hoteliku zaoferował mi pomoc i spytał o nazwisko. Nie mogłam podać prawdziwego, to było zbyt niebezpieczne. Powiedziałam to, co przyszło mi do głowy niemal natychmiast – Maxwell. Jennie wie, kim był jej ojciec. Wie... wie tyle, ile jej powiedziałam. Czyli niewiele. Kim był i jak się nazywał. Co się z nim stało. Czasami zastanawia mnie, dlaczego moja córka nigdy o to nie pyta, ale mam wrażenie, że wie chyba więcej niż ja.

Jest do niego podobna. Ma jego oczy, jego włosy, jego uszy. Ona uważa, że te uszy są koszmarne, a dla mnie są śliczne. Jennie w ogóle mnie nie przypomina. Zwłaszcza teraz, gdy mam jasne włosy. Ale mnie to nie przeszkadza. Kiedy Jennie była mała, potrafiłam przesiedzieć przy niej całą noc, patrząc na nią. Właśnie dlatego, że była tak bardzo podobna do swojego ojca. Ale przypomina go nie tylko z wyglądu. Ma tak samo dobre serce, jak on.

Papieros wypalił mi się niemal do końca i wtedy ocknęłam się. Zerknęłam zdziwiona na zegarek – Jennie powinna już wrócić z tego sklepu. Chyba, że w końcu emocje wzięły nad nią górę i ochrona zatrzymała ją za demolowanie sklepu. Ale przecież w takim wypadku zadzwonili by do mnie! Poczułam niepokój. Gdzie ona się podziewała?

Podniosłam się od stołu chyba zbyt gwałtownie, po potrąciłam łokciem popielniczkę i popiół wysypał się na podłogę. Sięgnęłam po zmiotkę zrzucając jednocześnie butelkę z pastą do podłóg w płynie, znalazłam jakąś szmatkę i uderzyłam się o kant stołu.

Udało mi się w końcu opanować kataklizm w kuchni. Czy ja kiedykolwiek myślałam, że się uspokoi? Głupie mrzonki, powinnam była wiedzieć, że ze spokojnym życiem pożegnałam się w wieku szesnastu lat...!

Wyprostowałam się trzymając w ręku szufelkę ze szczątkami butelki od pasty, szmatką, którą usiłowałam zebrać pastę, a w rezultacie jedynie rozmazałam popiół po podłodze, i niedopałkami papierosów. W tej samej chwili szczęknęły drzwi wejściowe.

—Jennie, na Boga, co tak długo! – zawołałam odwracając się. – Już myślałam, że...

Głos ugrzązł mi w gardle.

Jennie nie była sama – a na widok gościa, którego przyprowadziła, szufelka znowu wypadła mi z ręki...

***

Isabel:

Lisa chyba jednak naprawdę zgubiła te zdjęcia. Westchnęłam ciężko. Szkoda mi ich, bo czułam, że będą dobre. Może jednak uda się zrobić je jeszcze raz, żeby tylko znaleźć jakiś wolny termin... Otworzyłam notes.
Do biura zajrzała Sarah – coś pomiędzy moją asystentką, sekretarką a czymś jeszcze. Sami wymyślaliśmy tutaj swoje stanowiska, i na ogół nie trudziliśmy się niepotrzebnymi nazwami, skoro i tak każde z nas wiedziało, o co chodzi.

—Twoja córka – mruknęła półgębkiem Sarah. Skinęłam głową, co musiało zabawnie wyglądać, bo w końcu przyciskałam brodą do ramienia słuchawkę, i zapisałam w notesie wielkimi wołami „SESJA!!!”. Sarah wycofała się z pokoju, zostawiając otwarte drzwi. Słyszałam, jak powiedziała coś, pewnie do Alex, i po chwili moja córka weszła do biura. Podeszła do jednego z foteli przy moim biurku, rzuciła plecak na ziemię i rozparła się na fotelu, jej usta poruszały się rytmicznie. Żuła gumę – nienawidziłam tego. Miała znudzony wyraz twarzy, i oczywiście nie trudziła się nawet głupim „cześć”. Kocham moją córkę, ale czasami doprowadza mnie do szału.

—Cześć – powiedziałam do niej. Balon z gumy. Spokojnie, Isabel. – Jak szkoła?

Alex wzruszyła ramionami i wyprodukowała kolejnego balona. Powstrzymałam się od przewrócenia oczami.
Gdzieś po drugiej stronie telefonu odezwała się Lisa i zaproponowała zmartwionym głosem, że jeszcze poszuka i oddzwoni do mnie jak znajdzie zdjęcia. Słuchałam jej nieuważnie, patrząc na Alex i odłożyłam słuchawkę. Przez chwilę obie siedziałyśmy w ciszy.

Alex w każdym calu była mieszkanką Nowego Jorku. Mówiła z nowojorskim akcentem, odnosiła się z protekcjonalną wyższością do tych, którzy pochodzili z małych miasteczek z drugiego końca Stanów. Nie interesowało ją „wczoraj” ani „jutro”, tylko dzisiaj. Była zupełnie inna niż ja, zupełnie inna niż Jesse. Miała ciemne włosy, ciemną skórę i jasne oczy. Jej pokój był oblepiony plakatami tak szczelnie, że nawet ja nie pamiętałam, czy na ścianach była tapeta, czy farba. Wychowywała się przez całe życie w Nowym Jorku, i czasami cierpła na mnie skóra, że może spotkać w metrze kogoś, kto wygląda tak samo jak ja a jednak nie jest mną...

—Peter i ja idziemy na imprę – oznajmiła nagle Alex. Drgnęłam nerwowo. Peter był nowym chłopakiem Alex i miał dwadzieścia dwa lata – był starszy od niej o osiem lat... Nie raz miałam ochotę zabronić jej wychodzić z nim, ale gdy to zrobiłam – Alex zadzwoniła do ojca, a Jesse rzecz jasna wstawił się za córeczką mówiąc, że między nami też jest osiem lat różnicy. Z trudem powstrzymałam się wtedy od komentarza, że może właśnie dlatego nasze małżeństwo się rozpadło. Alex w każdym razie dalej spotykała się z Peterem, choć nie powiem, żeby mi się podobał. Miał długie włosy i coś dziwnego w wyrazie twarzy... ale jak na standardy nowojorskie był nawet nieźle wychowany. To znaczy burczał coś niewyraźnego pod nosem gdy mnie widział, co miało symbolizować powitanie.

—Na jaką im... na co idziecie? – ugryzłam się w język.

—Na imprę – powtórzyła Alex obojętnie.

—Kiedy? – zapytałam niechętnie. Wiedziałam, że Alex dba o moje pozwolenie jak o zeszłoroczny śnieg.

—Wieczorem – odparła krótko. Zastanawiające, ale nasze rozmowy ostatnio ograniczały się właśnie do takich krótkich, jednowyrazowych pytań i odpowiedzi.

—O której to się kończy? – kolejne pytanie. Czemu nie umiałam rozmawiać z własną córką?

—Nie wiem – wzruszyła obojętnie ramionami kręcąc się na fotelu. Uniosłam jedną brew. – No dobra, koło siódmej.

—Tak wcześnie? – zdziwiłam się. Na ogół jej imprezy kończyły się koło pierwszej w nocy.

—Rano – dodała uprzejmie Alex.

—Zwariowałaś?! – zawołałam.

—Jezu, mamo, nie jestem już dzieckiem! – Alex zerwała się z fotela i podeszła do okna. – Mam już czternaście lat!

—No właśnie! – odparłam rozpaczliwie usiłując zachować spokój. Wiedziałam, że nie mam co liczyć na pomoc Jesse’go i Paula. Jesse powie, że ona nie jest już małą dziewczyną i żeby jej nieco zaufać, a Paul z kolei, jako rodzony nowojorczyk, wzruszy ramionami i zapyta o co mi chodzi. Byłam na straconej pozycji.

—Nie przyszłam prosić cię o pozwolenie – rzuciła wyzywająco Alex, stojąc do mnie tyłem. – I tak pójdę, ale Peter powiedział, że lepiej ci powiedzieć.

Chyba wolałabym nie wiedzieć.

Zdążyłam pomyśleć, co by było, gdyby Alex dorastała w Roswell, koło moich rodziców, i wtedy zadzwonił telefon.

—Słucham – rzuciłam do słuchawki.

—Isabel! – Lisa. – Nie uwierzysz, znalazłam te zdjęcia! Tylko że część z nich wyszła tak jakoś nie bardzo...

Alex odwróciła się od okna, podniosła z ziemi swój plecak i wyszła z mojego biura, nie obdarzając mnie nawet jednym spojrzeniem.

Zostałam sama z Lisą, jej zdjęciami i wiadomością o całonocnej imprezie mojej czternastoletniej córki.

***

Jennie:

Tamten dzień zapamiętam chyba do końca życia. Te oczy... te oczy miała tylko jedna osoba na świecie. Mój ojciec. Moja mama nie wie o tym, myśli, że znam go tylko ze zdjęć. Ale to nie prawda, pamiętam jego twarz. Miałam wtedy dwa lata i do tej pory widzę jego twarz. Jak się do mnie uśmiecha, jak uśmiechają się do mnie jego oczy. Przez długi czas nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jestem do niego podobna. Aż któregoś dnia po prostu spojrzałam w lustro i zobaczyłam jego twarz. Polubiłam wtedy siebie, polubiłam nawet moje odstające uszy – najgorsza rzecz, jaka może zdarzyć się dziewczynie. Bo na zdjęciach widziałam, że miał takie same. I wiem, że moja matka widziała to samo.

Tamten chłopak miał takie same oczy. Jak ja, jak mój ojciec. To był chyba największy szok w moim życiu. Nawet wtedy, gdy po raz pierwszy użyłam mocy naprawiając stłuczony wazon, a potem z płaczem uciekłam do mamy, nie byłam tak... przestraszona? Nie, raczej wstrząśnięta. A on... na Boga, on miał nasze oczy, nasze uszy, nasze włosy...! Przez skórę czułam, że on jest... że on nie jest... że jest inny, a jednocześnie normalny... Wiem, brzmi to głupio i niedorzecznie, ale trudno opisać to, co przepływało przeze mnie falami.

Czy on coś we mnie wtedy zobaczył, oprócz dziwacznie zachowującej się nastolatki? Nie wiedziałam, ale chyba musiał go zastanowić widok własnych oczu w twarzy obcej dziewczyny. I chyba jednak miałam rację, bo gdy niespodziewanie chwyciłam go za rękaw i zaczęłam ciągnąć w kierunku wyjścia, nawet nie zaprotestował. Zawrócił mnie tylko delikatnie od normalnego wyjścia i pokierował w stronę kas. Pewnie, skoro już złapała go jakaś wariatka i ciągnie Bóg wie gdzie, to niech ich chociaż ochrona nie zatrzyma za usiłowanie kradzieży. Chyba jednak musiał się mnie trochę bać, bo zabrał mi koszyk. Nie powiem, ulżyło mi. Koszyk naprawdę był bardzo ciężki, a ja odmawiałam puszczenia rękawa jego koszuli i niewygodnie było mi operować jedną ręką z zakupami. Pal licho ten cholerny sos sojowy! On był dla mnie ważniejszy. Stanęłam bezradnie pod kasami – musiałam wyjąć pieniądze, wyłożyć zakupy na taśmę, ale też nie chciałam go puszczać. No bo jeśli był tylko snem? Wyglądał jak mój ojciec!

Chłopak delikatnie wyplątał się z mojego uścisku.

—Jeśli mnie puścisz, to pomogę ci z tymi zakupami – zaproponował. Skinęłam z wahaniem głową. – Nie wzięłaś tego nieszczęsnego sosu sojowego – zauważył wykładając produkty. Wzruszyłam ramionami.

—Nie obchodzi mnie to – odparłam wpatrując się w niego; chyba zachowywałam się wtedy nieco zaborczo, ale nie żałowałam tego.

Kasjerka przyglądała nam się z zainteresowaniem. Pewnie wzięła nas za jakąś zakochaną parę...

—Jestem Chris – powiedział nagle chłopak z oczami mojego ojca przechodząc za mną na drugą stronę kasy i wkładając do reklamówek zakupy. – Chris King.

—Jennie M... Evans – nie wiem, co mnie podkusiło żeby przedstawić się tak, jak jeszcze nigdy się nie przedstawiałam. To był impuls.

Kasjerka patrzyła na nas z coraz większym zainteresowaniem. Pewnie, gdyby pod moim nosem jakaś dziewczyna ciągnęła za rękaw jakiegoś chłopaka, który nosi jej zakupy, uznałabym ich za zakochanych. A gdyby później zaczęli się przedstawiać... stwierdziłabym, że to miłość od pierwszego wejrzenia, prawdziwe coup de foudre. Ale to nie było to, to nie był nagły grzmot i gwiazdy...

Chris z oczami ojca wziął wszystkie zakupy w jedną rękę, a drugą ujął mnie pod ramię i pokierował delikatnie do wyjścia z hipermarketu. To było tak naturalne, jakbyśmy robili to przez całe życie. Nie tak, jakbym była jego ukochaną, nie, raczej... siostrą.

Poszliśmy do mojego domu. Właściwie to znowu go zaciągnęłam... coś zmuszało mnie do tego. Musiałam... pokazać go mojej matce. To było dla mnie najważniejsze, choć nie wiem dlaczego. Ale nauczyłam się już, żeby nie ignorować takich sygnałów.

Wszystkie racjonalne myśli wyleciały mi z głowy na dobre. Już nie myślałam, tylko robiłam. I Chris również, teraz to wiem. W ogóle to wszystko było surrealistyczne... wyobraź sobie, że spotykasz obcego chłopaka, który wygląda jak twój ojciec. I nagle przestajesz logicznie myśleć, tylko zaciągasz go do swojego domu by pokazać go twojej matce. Pokręcone? Jeszcze jak. Ale z drugiej strony... wyobraź sobie, że spotykasz kogoś, kto jest od ciebie niewiele starszy, kto jest do ciebie podobny jak dwie krople wody, kogo nie spotkałeś nigdy w życiu, a jednak czujesz się tak, jakbyś znała go od zawsze. Jakby to było właściwe.

To było bardzo kłopotliwe. Jednocześnie chciałam spalić się ze wstydu i nie mogłam doczekać się, by wreszcie być w domu. Było mi głupio i byłam spokojna, bo wiedziałam, że robię coś słusznego. Naprawdę przestałam wówczas logicznie myśleć, robiłam tylko to, co zawsze powtarzała mi moja mama, podążałam za głosem serca. A serce dyktowało mi, by zaciągnąć do domu biednego Chrisa Kinga, o którym pół godziny temu nie miałam bladego pojęcia, niekoniecznie delikatnie.

Dziwne. Przecież on mógł być zboczeńcem, złodziejem, notorycznym mordercą... ale nie wiedzieć czemu czułam, że mogłam mu ufać. To było spontaniczne, wypływało gdzieś z głębi mnie, być może to skutek zdania, które czasami powtarzała moja matka, że ludzie o takich oczach jak moje nie mogą być źli. I że szkoda, że jest ich tylko dwoje. Kiedyś myślałam, że miała na myśli mnie i ojca, ale teraz wiem, że mówiła o mnie i właśnie o Chrisie.

Stanęliśmy przed niewielkim domem, który zajmowałyśmy razem z mamą. Chris popatrzył na mnie pytająco.

—Mieszkam tutaj, z moją matką – odpowiedziałam na jego niewypowiedziane pytanie. – Czy... wszedłbyś ze mną? – dodałam nieśmiało. Chris skinął w milczeniu głową.

Wyciągnęłam klucze z kieszeni i weszliśmy do domu. Mama była w kuchni – słyszałam, jak czymś tam hałasowała. Wyprostowała się, widziałam, że trzyma w ręku szufelkę z potłuczonymi szklanymi szczątkami. W kuchni śmierdziało pastą do podłóg, a w powietrzu unosił się błękitny kłąb. Mama znowu zatruwała się tym świństwem.

— Jennie, na Boga, co tak długo! – zawołała odwracając się. – Już myślałam, że...

W tym momencie zamilkła gwałtownie, szufelka wypadła jej z dłoni i szkło znowu roztrysnęło się po podłodze. Ale moja matka nie zwróciła na to uwagi. Jej wzrok był jak przyklejony do mojego nowego znajomego, Chrisa z oczami ojca.

Chris puścił moje ramię, odstawił na bok zakupy (do tej pory zastanawia mnie, jakim cudem zdobył się wtedy na tyle przytomności). W samą porę.

—Zan – szepnęła moja matka i nagle, zupełnie bez uprzedzenia, zrobiła dwa kroki w przód i chwyciła Chrisa w ramiona.




Wersja do czytania Następna część