_liz

Shattered like a falling glass (25)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

XXV


Hotaru oparła głowę o ramię Biggsa. To wszystko zaczynało ją przytłaczać. Tak poważnie przytłaczać. Zaledwie kilka godzinę temu żyła sobie spokojnie, nie przeczuwając nadchodzącego niebezpieczeństwa. Kilkadziesiąt minut temu siedziała sobie w mieszkaniu, rozmawiając z Biggsem i nie przejmując się tym, co szykował jej okrutny świat. Ale los bywał złośliwy. Gorzej, dla nich był wręcz wredny. A może to jakieś fatum nad nimi ciążyło? Ramiona Biggsa delikatnie ją oplotły, tuląc do jego ciała. Silna X5-512, która niejeden bój wygrała, nie raz wymknęła się śmierci, teraz prawie omdlewała z bezsilności. Chociaż wnętrze niebieskookiej kruszyło się a mięśnie drgały od elektrycznych wyładowań nerwów, ani jedna łza nawet nie zaszkliła kobaltowych tęczówek.

Dziwne.

Czasami gdy się chce być silnym, łzy na złość toczą się powoli po policzkach. To znów kiedy naprawdę chcesz płakać, oczy pieką z wysuszenia. Taki popaprany mechanizm. Zacisnęła powieki, pozwalając Biggsowi na miękki szept:

— Będzie dobrze – jego dłoń przesunęła się po jej plecach, usiłując zmniejszyć napięcie – Będzie dobrze. Wychodziliśmy z większych opresji.
Ciemnowłosy mutant nie raz pomagał jej przetrwać ciężkie chwile, ale jeszcze nigdy tak otwarcie nie potrzebowała jego obecności. A to niby ona była tą najtrwalszą opoką...

Jasne ramiona Hotaru przesunęły się po jego ciele i splotły wokół szyi. Myśli krzyczały błagalnie, by jej nie zostawiał. To chyba musiało kiedyś przyjść, taki kryzys. Nie było nic dziwnego w tym, e pękła akurat teraz, gdy prawie ich złapali, zabili. I sama nie wiedziała, co by było gorsze. Złapanie oznaczało umieszczenie w Terminal City, to wiązało się z oczywistym faktem – wszyscy dowiedzą się kim jest i będą ją traktować jak dziwadło, jak przekleństwo. Wszyscy. Nawet ci, z którymi spędzała wieczory w klubach. Takie życie i tak równoważyło się ze śmiercią. Może nie cielesną, ale na pewno psychiczną.

A ona nie chciała umierać w żaden sposób. W Manticore uczyli ją żyć z myślą o zagrożeniu, od zawsze przyzwyczajali ją do powszechnego faktu umierania. Ale po prostu się bała. Zwyczajnie, ludzkim strachem.

— Boję się – szepnęła

— Wiem – Biggs przytulił ją mocniej

Znał ją od zawsze, rozpoznałby ją wszędzie. To ona była silna i opanowana, rzadko kiedy pozwalała uczuciom wypłynąć na wierzch. Jednak jego wzrok zawsze przeszywał ją na wylot, wydobywając wszelkie niepewności i smutki, jakie w niej zalegały. Pamiętał ją jako dziecko, gdy oboje z przerażeniem wykonywali polecenia – przed każdym treningiem wymieniali spojrzenia, a on lekko się do niej uśmiechał. Pamiętał jak po latach się odnaleźli – te niebieskie oczy rozpoznałby wszędzie. I już się nie rozstawali od tamtej pory?

Bratersko-siostrzane więzi?

Takie łączyło go z Max, nawet z prawie obcą Liz. Takie więzi łączyły Hotaru z Aleciem. Ale pomiędzy Biggsem a H. to nigdy nie było czysto rodzinne uczucie. To dużo więcej.

Tylko żadne z nich nawet sobie z tego nie zdawało sprawy. Aż do dnia dzisiejszego. Kiedy do mieszkania wpadła policja, przez ułamek sekundy zobaczył w błękitnych tęczówkach strach, który posiadają w sobie tylko ci obawiający się o utratę najbliższej osoby. Czy naprawdę mógł być jej aż tak bliski? Myśl o tym była tak gorąco przyjemna, że aż bolało.

Objął ją mocniej, całując w głowę. Wtopiła się w jego ciało, pozwalając mu łagodzić drażniący ból psychiczny.

* * *

Ciemne spojrzenie przesunęło się po całym pomieszczeniu. Wszyscy ludzie ze strachem przyglądali się im. Zdruzgotani, zszokowani, przerażeni. Oto kilkoro znanych im osób okazało się być mutantami. Max przeniosła wzrok na Sketchego i O.C. Oboje wydawali się co najmniej zmieszani.

Co mogli sobie myśleć?

Czuli się oszukani, okłamani, w pewien sposób zranieni. A może targał nimi jedynie strach przed śmiercią ze strony okrutnych mutantów? Guevara przełknęła ślinę. Wiedziała od początku, że to się nie uda, że jest skazana na samotność i wieczny ból.

Była dziwadłem, które nie miało prawa żyć. Tak ją wszyscy teraz postrzegali, a szczególnie Normal, który miał wręcz alergię na nią od samego początku. Nie liczyło się to, że była dobrą pracowniczką, ani to że uratowała mu kiedyś życie. Zgroza. Jeden element z życia potrafił przyćmić wszystko inne. Ale tak już jest zbudowany ten świat, w którym przyszło jej żyć.

Przesunęła wzrok na pozostałych skazańców, którzy razem z nią musieli teraz szukać rozpaczliwie drogi ucieczki. Biggs i Hotaru stali wtuleni w siebie. Alec nie odrywał wzroku od Liz, nawet związując Evansa. Ona była sama. Ani przytulić nie miała się do kogo ani odezwać. Logan był daleko stąd, nawet nie wiedział, co się właśnie stało. Miała się do niego nie zbliżać, ale w obecnej chwili tak bardzo potrzebowała jego obecności. Nie pomocy w wyjściu z opresji, ale po prostu obecności.

Czy tak wiele wymagała?

* * *

Liz nie odrywała wzroku od Maxa. Z wyczerpaniem i rezygnacją oparła się plecami o ścianę. Ale nie miała nawet siły by się osunąć w dół. Jej całe ciało było obolałe, jakby stoczyła walkę z samym Goliatem. Cóż, jej demony przybierały różne postaci, jak widać nawet niepozorny brunet mógł być niebezpieczny.

Nienawidziła go. To łagodne określenie na cały zasób negatywnych wręcz psychotycznych uczuć, jakie wypełniały ją na sam dźwięk imienia „Max”. Samo spoglądanie w jego mroczne oczy wywoływało w niej mdłości. Gruczoły wydzielały kwasy, które trawiły każdą cząstkę jej ciała. Wszystko przybierało ołowiany ciężar i emanowało lodowym gniewem. Jakby każda komórka zmieniała zawartość cytoplazmy i oddychała tylko tym jednym okrutnym uczuciem. Kiedy uniósł wzrok, wbijając go w nią, zrobiło jej się jeszcze gorzej. Znów te wyrzuty, oskarżenia i dziecinna rozpacz, które ją zawsze zmiękczały. Teraz potęgowały złość i podgrzewały adrenalinę. Brakowało tylko kortyzolu a przeszłaby do stanu jawnej agresji.

Max Evans. Jeden jedyny powód, dla którego chciała zmienić swoje życie. Najpierw chciała się poświęcić i przekształcić nastoletnie życie w wieczne cierpienie w imię wyimaginowanej miłości. Teraz swoją nędzną egzystencję chciała wypełnić jakimś sensem i realizmem. Nie pozwalał jej na to, ciągle depcząc wszystko, co udało jej się osiągnąć. Popychał ją z jednych skrajności w drugie, by stała się taka, jak on.

To on był winien temu, że skrajnie uzależniająca miłość przekształciła się w plugawą nienawiść.

A wydawałoby się, że nie można nienawidzić kogoś, kogo niegdyś się tak mocno kochało. Tak. Nigdy nie zaprzeczała temu, że go kochała, że chciała by ten stan upojenia trwał wiecznie. Nie zaprzeczała też, że zrujnował to wszystko. Sam sobie odebrał to, czego tak pragnął. On ją zabił.

Wewnętrznie.

Krok po kroku. Powoli wtapiał w nią ostrze, przebijając naskórek, wytaczając krew, a potem coraz głębiej aż sztylet jego postępowań przebił na wylot jej serce. W ten sposób umarła jej miłość do niego. Nie z dnia na dzień, nie w tę noc, gdy zdradził ją z Tess, ale przez cały ostatni rok umierała.

W jej oczach pojawił się błysk bólu. Upewniła się, że to widział, utrzymując z nim stale kontakt wzrokowy. Niech wie, co zrobił, niech skręca go z żalu i wyrzutów. Chciała, naprawdę chciała móc mu to wszystko wybaczyć, życzyć mu szczęścia i uśmiechnąć się do niego. Ale to pobożne pragnienie zniknęło kilkadziesiąt minut temu, gdy w przypływie zazdrości i maniakalnego obłędu chciał zranić jej bliskich. Ostatnie miłosierne westchnienie jakie dla niego trzymała, odpłynęło.

Czy było naprawdę okrucieństwem i nieludzkim uczuciem życzyć komuś śmierci?

Zmarszczyła brwi, kiedy Evans usiłował wyszarpnąć się Alecowi. Nawet nie uniosła dłonie, ale użyła głosu, który wyrażał wszystko – groźbę, niebezpieczeństwo, gniew i pragnienie mordu.

— Nie próbuj nawet. Jeden niewłaściwy ruch a sama ci skręcę kark.
Do Maxa docierało powoli, co chciała mu przekazać. Mózg odebrał idealnie sygnał, że była w stanie zabić go za wszystkie krzywdy.

— Wpakowałeś nas w kłopoty. Teraz sam poczujesz smak tego bólu.
Alec silnie związał dłonie Maxa. Był w takie pozycji, że mógł z łatwością pozbawić bruneta życia. Ale nie był mordercą. Nie był jak Evans, choć miał do tego lepsze predyspozycje.

Batalia spojrzeń pomiędzy Liz i Maxem trwała. Brunet usiłował nawet swój gniew zakopać głęboko w sobie, a wystawić na światło dzienne szczenięce ślepka pełne skruchy. Tym razem to tylko pogorszyło jego sytuację. Jak śmiał tak na nią patrzeć? Już wolała, gdy jego oczy przesiąkały żądzą i nienawiścią, przynajmniej grali wtedy w otwarte karty.

Ostatnie lodowe iskry tlące się w tęczówkach Liz przeszyły cienkim bólem umysł Maxa. W końcu leniwie przesunęła wzrok na Aleca.

Ciemne oczy od razu zmieniły wyraz. Wszelki lód wyparował. Pozostały tylko ból, strach i ufność. Zielone spojrzenie stopiło się z mrokiem tęczówek dziewczyny. Bez trudu odczytywał wszystko, co się toczyło w zszarganym wnętrzu. Stanowiła teraz książkowy przykład zachwianej emocjonalnie. Ale Liz pod jednym względem nie była wzorcem psychologicznych regułek. Ona nie rozciągała w sobie wszystkiego do granic wytrzymałości. Była silna. Tak naprawdę silna, choć może nie było tego widać na pierwszy rzut oka. I wystarczyło jej drobne wsparcie a o własnych siłach wydostawała się na powierzchnię gorzkich wód przekleństw.

Podszedł bliżej, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Z każda sekunda, gdy coraz wyraźniej czuła jego obecność i coraz bardziej uspokajała się, strach znikał. Alec oparł się bokiem o ścianę, opierając czoło o jej policzek. Kto tu potrzebował czyjego wsparcia? Wiedział doskonale co robi. Ciepły oddech, który odbijał się o jej ramię, rozluźnił jej mięśnie.

Ból zmieszał się ze słodkim uśmiechem i jasnym uczuciem bezpieczeństwa, tworząc uzależniający lek na wszystkie obłędy. O tak, uzależniało. Odpychało mrok, a wciągało ją w strumień rześkiego i jednocześnie ciepłego życia. Z drugiej strony zabijało.

Istne Laudanum.

Ale dla takiej trucizny była w stanie oddać życie. Zielonooki odsunął głowę. Za to jego palce delikatnie dotknęły jej policzka. Uniosła wzrok wprost na niego. Miał wrażenie, że łzy napływają pod jej powieki. Spośród wszystkich kropel słonego cierpienia, jakie wylała na jego oczach, te na pewno nie były takie same. Kwestionowałby nawet ich bolesność.

Te były tęczowe i rozjaśniały jej twarz. Nie ulegało jednak wątpliwości, że przeznaczone były tylko dla niego. Sama wtuliła się w jego ramiona, szukając w nich schronienia i ciepła. Przez ułamek sekundy bał się, że robi to, by całkiem zranić Maxa. Kiedy jej dłoń spoczęła na jego piersi, w miejscu gdzie biło serce, błyskawicznie odegnał tę myśl. Już dawno powinien się nauczyć, że nie robiła niczego na pokaz. Czuła prawdziwie i działała prawdziwie. Musnął ustami jej czoło, jakby przepraszając ją za chwilę zwątpienia.

Chryste, jak on ją kochał. Tak, z cała pewnością kochał. K o c h a ł . Całą jej postać. Lęki, cierpienia, obłędy, calusieńką emocjonalność. Pasje, uśmiechy, radości, szaleństwa, wszystkie skrajności. Psychikę, która innych mogła przerażać, on podziwiał. Dusze, w której można było tonąć a i tak wydawała się niezbadana. Umysł o nadludzkiej wytrzymałości i błyskotliwości. Ciało, tak bardzo kuszące i lgnące do niego. Z d e c y d o w a n i e ją kochał.

Potrzeba było aż tak ekstremalnej sytuacji, by to do niego dotarło z pełną wyrazistością? Przesunął obie dłonie wzdłuż jej ciała, ciepłym dotykiem rozpuszczając resztki stresu. Zadrżała, ale wtopiła się w jego objęcie, przymykając powieki.

Gdyby była prawdziwie wierzącą osobą, na kolanach dziękowałaby Bogu za to, że zesłała jej takiego anioła, który trwał przy niej i nauczył ją czuć od nowa. Nie sądziła, że kiedykolwiek odzyska zdolność kochania. Jednak udało się to i w dodatku kilka tygodni temu, chociaż wcześniej tego nie przyznawała.

Czuła życie tętniące w nim, wdychała jego przyjemny zapach, wtulała się w opiekuńcze ramiona. Nie musiała pytać, wiedziała, że nie zrobiłby jej krzywdy, nie zraniłby jej w żaden sposób. Nie otworzyła oczu, tylko zbierała w sobie siły, by wyrazić to najgłębsze pragnienie. Wiedziała, że jeśli powie to wprost, jeśli nie zrobi tego subtelnie, on odmówi. I zrobi to nie z niechęci, ale z troski o nią i chęci zapewnienia jej o swoim uczuciu. Jęknęła.

— Alec – szepnęła cicho, a jej oddech odbił się od jego szyi – Ufasz mi?
Przycisnął mocniej usta do jej czoła. Jak mogła o to pytać? Czy to nie było oczywiste?

— Oczywiście – odpowiedział
Kąciki jej ust lekko się uniosły. Wbrew pozorom wcale jej tego nie ułatwiał. Chciała go zapewnić o swoim uczuciu, ale nie chciała go odstraszyć. To było jednak silniejsze od niej. Podświadomość sączyła kojąca podpowiedź, że nie odtrąci jej.

— Zaufaj mi – poprosiła – Chcę, żebyś mi zaufał i nie kwestionował mojej decyzji.

Słaby strach przemknął przez jego umysł. Ten ton powinien go przerażać, ale podsunął tylko myśl, że wie o czym mówiła. Widział.

— Liz... – chciał zaprotestować
Położyła opuszki palców na jego ustach. Ogień tlący się w jej oczach i rozpryskujący się w krople pragnienia, zaczynał go wciągać. Na chwilę jego serce przystanęło.

Spoglądał na jej twarz. Ani jednej rysy niepewności czy innej motywacji prócz uczucia. A w oczach błaganie mieszane zlepką żądzą. Delikatnie przesunął dłoń po jej policzku i w dół szyi, odgarniając pasma ciemnych włosów. Przytaknął bez słowa i przypieczętował to pocałunkiem.

Liz drgnęła i ruszyła przodem. Alec tuż za nią. Splecione dłonie zdawały nie móc się rozłączyć. Pierwszy krok po schodach przyniósł im obojgu strach. Kolejne szły już lepiej, w stronę nieba, które sami sobie budowali.

* * *

Mroczne, gniewne spojrzenie Maxa nie odrywało się od niej ani na chwilę. Chwytał z obrzydzeniem i nienawiścią każdy ruch ich dłonie, każde spojrzenie, które ze sobą dzielili. Zagotowało się w nim, kiedy Alec przycisnął ją mocniej do swojego ciała, kiedy ona z taką ufnością pozwoliła mu się objąć. Mógł się uwolnić, użyć całej swojej mocy w nienawiści i przerwać to. Ale jednak w jego uszach dudniło jej ostrzeżenie.

Zacisnął zęby i ciężkimi oddechami przyswajał sobie ten widok. Nie, nie przyswajał, tylko starał się nie przejmować tym widokiem. Syknięcie furii niczym para wrzącej w czajniku wody wydobyła się spomiędzy jego zębów, kiedy Alec i Liz powoli kierowali się na drugie piętro. Nikt ich nie zatrzymywał. Przyzwalali na to, co wiedzieli, że się stanie. ONA pozwalała na to, chciała tego.

— Wiesz co się stanie? – czyjś chłodny głos rozbrzmiał obok niego
Postać drobnej blondynki usiadła obok niego i z kąśliwym uśmiechem spoglądała w stronę schodów.

— Idą na drugie piętro. Sami. – toczyła słowa, które niczym jad wsiąkały w umysł Maxa – Ty wiesz po co.
Zacisnął zęby i pięści, ledwo hamując furię, która mogła wybuchnąć niczym gejzer. Wiedział. Ale Hotaru postanowiła tak w nim to rozkołysać, by umysł nie dawał mu spokoju w tym obłędzie.

Nie chciał tego słuchać, a jednak słyszał każda zgłoskę, która z hukiem spadała na jego mózg, pozostawiając trwały ślad. Blondynka miała niesamowita przyjemność w dręczeniu go i nie chciała przestać nawet mimo uważnego wzroku Biggsa, który z pewnością podsłuchiwał.

— Prawdopodobnie już się zaczęło – syknęła, wbijając kobaltowe oczy w sufit

* * *

Puste piętro zagracone mnóstwem papierów. Półmrok kryjący w sobie skrawki przeszłości i wiszącej w powietrzu tragedii, tutaj przesycony był bezpieczeństwem i jednocześnie drżącym napięciem.

Czuła jak wszystko w niej kołysze się przyjemnie, wirując z każdą sekundą coraz szybciej, napędzając krew. Wszystkie krwinki niosły ze sobą rozbudzoną żądzę karmioną upajającym uczuciem. Oddech powoli stał się płytszy. Obróciła się twarzą do Aleca, czekając na kolejny krok. Była pewna tego, ale sama nie potrafiła nawet wyciągnąć dłoni w jego stronę. Szmaragdowe oczy, teraz o odcieniu tak żywej zieleni, że można się było nią upijać jak absyntem, zgłodniale błądziły po jej ciele. Drobnymi, spokojnymi krokami zbliżał się do niej, nie chcąc w jakikolwiek sposób przyspieszać chwili, o której od dawna marzył. Przełknął słodką ślinę, kiedy dłonie Liz powoli rozpięły zamek jej kurtki, pozwalając czarnej skórce opaść na podłogę. Wyciągnął rękę, dotykając opuszkami jej ramienia.

Elektryzujące napięcie przebiegało falą po jego nerwach, pobudzając wszystkie hormony do działania. Ale nie tylko ciało reagowało. Umysł i głębia uczucia same potęgowały pragnienie. Przysunął ją do siebie, przemieszczając obie dłonie po odsłoniętych ramionach. Nie mógł już tego zahamować, chociaż ciągle wahał się. Nie chciał by żałowała.

Liz zdawała się czytać w jego myślach. Wspięła się na palce, skupiając uwagę Aleca na pocałunku. Kiedy rozchyliła usta i zachęciła go migotliwym ruchem języka, zatopił się w niej pewniej. Wszystkie zmysły skoncentrował na gorącym smaku jej ust i wibrujących jękach, które drgały w jej krtani za każdym razem, gdy jego język nurkował pomiędzy jej wargami. Komórki ciała rozgrzewały się w zastraszającym tempie, mącąc rozsądek i potęgując głód. Wystarczyło, że niecierpliwe dłonie Liz zsunęły z niego kurtkę, a przestał się zastanawiać, pozwalając uczuciom i instynktom na przejęcie kontroli.

Jej skóra topniała pod jego dotykiem, a całe ciało uginało niczym gąbka. Słuchała każdego niemego rozkazu, całkowicie poddając się jego woli. Ufała mu, kochała go, pragnęła. Uniosła ramiona do góry, kiedy podsuwał jej koszulkę i pozwolił skrawkowi materiału opaść na zakurzoną posadzkę.

Spragnione dłonie nie mogły długo utrzymać się z dala od czarnej koszulki. Pomógł jej, zdejmując jedną ręką T-shirt. Pierwsze zetknięcie rozpalonych ciał prawie osłabiło ich oboje. Liz miała wrażenie, że wilgotna ścieżka jaką znaczyły jego usta wzdłuż jej szyi, szybko się rozpuści, ale ciągle czuła ślady drobnych pocałunków. Zacisnęła palce na jego ramionach, kiedy ruchliwy język zaczął lawirować po jej mostku...

Chełpliwie znaczył jej ciało, ssąc i drażniąc zębami każdy skrawek jej ciemnej skóry, mając nadzieję, że pozostaną na niej ślady. Bo wiedział, że kiedyś ta chwila się kończy, a chciał ją pamiętać jak najdłużej, chciał by ona pamiętała to jak najdłużej. Nogi Liz zadrżały i prawie osunęła się w dół w ekstazie, gdy dłoń Aleca przesunęła się po jej żebrach wyżej. Gwałtownie ekscytująca reakcja drobnego ciała tylko bardziej podsyciła ogień burzący wszystko w nim i podgrzewający krew.

Zajął wilgotne usta brunetki ponowną gonitwą języków, odcinając jej uwagę od innych części jej ciała. Palące opuszki ześlizgnęły się po jej skórze w dół, koncentrując się na zamku spodni. Postarał się, by nie była w stanie zaprotestować, choć i tak nie miała zamiaru. Cały wrzątek, który ją wypełniał, skraplał się w efekcie, sądząc w resztkę ubrania jakie miała na sobie. Musiała odreagować napięcie, które maniakalnie przejmowało nad nią kontrolę. Drobna dłoń przesunęła się po kratce jego torsu, pozostawiając cieniutkie mrowiące pasma zadrapań po paznokciach.

W ułamku sekundy gorące ciało uderzyło lekko o zimną ścianę. Głośne jęknięcie przetoczyło się z jej warg na jego usta. Drżącymi rękoma sięgnęła do dżinsów, usiłując rozprawić się z zamkiem. Gdy ona skupiała się na tym jednym pragnieniu, żarzące usta Aleca wpijały się w jej ramię. Jego wargi dosłownie wypalały znaki na ciemnej skórze, aż stała się świetlista.

* * *

— Jakie to uczucie Max – Hotaru kontynuowała dręczenie – Wiedzieć, co oni teraz robią?

Uniosła ramiona do góry, kiedy podsuwał jej koszulkę i pozwolił skrawkowi materiału opaść na zakurzoną posadzkę.

— Wiedzieć, że on dostaje coś, czego ty nie miałeś okazji mieć.

Zacisnęła palce na jego ramionach, kiedy ruchliwy język zaczął lawirować po jej mostku.

— On dotyka jej tak, jak ty nie miałeś szansy. I nie będziesz miał. – wiedziała, że wszystko w nim teraz gnije z gniewu, a jej przynosi satysfakcję

Nogi Liz zadrżały i prawie osunęła się w dół w ekstazie, gdy dłoń Aleca przesunęła się po jej żebrach wyżej.

— Masz świadomość tego – ciągnęła torturę przyciszonym głosem, który echem odbijał się w głowie Maxa – Że rozkosznie jęczy JEGO imię.

Głośne jęknięcie przetoczyło się z jej warg na jego usta.

— Jak to jest wiedzieć, że to on zrywa ten kwiatek, który kiedyś mogłeś mieć ty? Wiedzieć, że teraz należy tylko do niego?

Smukłe nogi oplotły go, a biodra od razu poruszyły się leniwie wciągając go głębiej w ekstazę.

* * *

Rzeczy martwe uległy i pozostał już tylko gwiezdny pył ciał mieszany z tętniącym życiem komórek.

Kropelki słodkiego potu spływające po kawowym ciele drażniły koniuszki nerwów. Rozchylił językiem jej usta, tym razem delikatnie wsuwając go do gorącej buzi. Imitacja przyszłych zamierzeń oszołomiła Liz do tego stopnia, że nie przeszkadza jej już chłód ściany, która teraz stanowiła jej jedyne oparcie.

Wbił palce lewej dłoni w miękką skórę poniżej jej pleców. Jeden impuls – jedna reakcja. Smukłe nogi oplotły go, a biodra od razu poruszyły się leniwie, wciągając go głębiej w ekstazę.

Transgeniczne usta oderwały się od niej momentalnie, łapczywie nabierając powietrza. Wystarczyło teraz już tylko posunąć się o jeden milimetr w stronę iskier jej oczu... Jeden płynny ruch. Tęczowa łza spłynęła po jasnym policzku, a omdlałe mruknięcie zadrgało na rozchylonych wargach. Jeszcze nigdy nie odczuwała tak dogłębnie, każdym neuronem, najdrobniejszego ruchu. A kolejne wydobywały z niej całe palety barw emocji i pobudzały struny najwyższych doznań, kiedy poruszali się już jak jeden organizm.

Żaden strumień wody nie zmaże tego zapachu, tej intensywności. Piętno Aleca pozostanie w niej na zawsze.

c.d.n.


Poprzednia część Wersja do czytania Następna część