_liz

Każda moja łza (4)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

III

Biel. Zwykła, tradycyjna, zimna, szpitalna biel. Zamrugał, nie mogąc znieść tego widoku. Wiedział już, że jutro z samego rana zmieni tę barwę. Nie miał ochoty dłużej się dusić w tym przytłaczającym sześcianie. To w końcu już pełnoprawnie było jego mieszkanie, tylko jego. Nie musiał włóczyć się nocą po mieście, nie musiał żyć z nadzieją, że okno będzie otwarte, nie musiał wbrew samemu sobie prosić Maxa o pomoc, nie musiał siedzieć pod daszkiem. Tak, miał swoje mieszkanie. Tylko dzięki tej myśli wytrzymywał w tym miejscu. Było jego, a wciąż czuł się tu obco. Leżał bez ruchu na podłodze z dłońmi splecionymi pod głową. Jego zmętniony wzrok przesuwał się z sufitu na ściany. Błądził tak spojrzeniem bez celu. Już kilka minut wcześniej stwierdził, że coś z nim jest nie tak. Nie cieszyła go myśl o własnej wolności. A może po prostu nie umiał się tym cieszyć?

On nie potrafił rozpromieniać się jak Isabel ani trajkotać o tym bez przerwy jak Maria. Nie umiał się przyzwyczaić do faktu, że teraz wieczory będą zwykłe i szczęśliwe, że jego odwieczny koszmar już nie wróci. Na pewno nie wróci.

Bo nie żyje.

I ta myśl zadziwiająco tez nie przynosiła mu ulgi. Zamknął oczy usiłując sobie wyobrazić zmasakrowane ciało Hanka. Przestrzelona czaszka, poderżnięte gardło, posiekany na kawałki, uduszony, z nożem w brzuchu, posiniaczony. Dopiero myśl, że kat cierpiał jak ofiara, a może i przez te kilka sekund trochę bardziej, przyniosła uśmiech.

Zastygł. Cieszył się na myśl o bólu i krzyku Hanka. Teoretycznie było to normalne. Życzył mu tego od wielu lat, za te wszystkie krzywdy, których doświadczył. Tylko, że Michael miał w sobie jakiś ludzki gen i to w jego mniemaniu powinno go powstrzymać od myśli o zabijaniu. Nie mógł, nie chciał stać się taki jak Hank. Tak, z kosmicznego punktu widzenia musiał zabijać, by żyć. Ale jeszcze nigdy tego nie robił i miał nadzieję, że nie będzie musiał. Prychnął lekko. To typowe. Znów spadał z drabinki hierarchii i człowieczeństwa. Max uzdrawiał, ratował życie – on zabijał i życzył śmierci. Powoli nuty nienawiści zaczynały się budzić, jakby liczyły na samkowitą pożywkę furii Michaela. Znów powrócił odwieczny temat Maxa. Wiele razy chciał o tym zapomnieć, chciał umieć czysto i bezinteresownie zaufać i oddać się opiece Maxa. Tylko, że on sam mu na to nie pozwalał. Gdy tylko czujność Michaela zasypiała, a on miał nadzieję na koniec swoich problemów kosmicznych, Max znajdował sposób na zrujnowanie tego spokoju. I wszystko prowadziło do jednego zarządzenia, które chociaż nie wypowiedziane słowami, aż biło od Maxa – to on był królem.

To akurat Michaelowi prosto i zwyczajnie było obojętne. Po prostu wszystko w nim wrzało, gdy jego zdanie i osoba były pomijane w podejmowaniu wszelkich decyzji. Czasem miał wrażenie, że Max się go trzyma tylko ze względu na jego mordercze skłonności.

Jęknął. I ponownie był u punktu wyjścia. Mordercze skłonności. Nienawiść rozedrgała jeszcze bardziej, tym razem skierowana przeciwko samemu sobie. Może musiał zabijać, ale nie chciał. Przed oczami mignął mu widok przerażonego Kyla, czasem rozkojarzone spojrzenie Marii, drżenie Liz. Nawet Max czasami aż mrużył oczy. Bali się go. A bywały chwile gdy on sam się siebie bał. I właśnie wtedy powracało wspomnienie Hanka.

Sięgnął po koc leżący na kanapie. Nie chciało mu się wstawać. Dziwny lęk rozpanoszył się w jego umyśle. Wydawało mu się, że jeśli tylko drgnie, koszmar wróci i już nic go nie uratuje. Myśli zlewały się w jedną mazistą całość, która niczym ołów przytłaczała go, niczym azot unosiła jego pozytywne odczucia w daleki i mroczny świat, niczym siarka wypalała go od wewnątrz, niczym rtęć truła go. Wiedział, że popada w paranoję, ale wolał nie kusić losu. Zresztą był przyzwyczajony do podłogi, a rano nie miał zamiaru iść do szkoły. Ponownie... Nie pojawiał się już od kilku dni, co oczywiście spowodowało natychmiastową reakcję rodzeństwa Evans. Jak zwykle zaskoczyli go gadką o odpowiedzialności i dojrzałości, a potem dorzucili kilka szczegółów szkolnego życia. A jego i tak to nie obchodziło. Chciał mieć po prostu święty spokój i przez chwilę naprawdę rozkoszować się tą papierową wolnością.

Powoli, drobnymi kroczkami docierała do niego ta świadomość. Już od kilku tygodni nie włóczył się nocami, zasypiał swobodnie, większość siniaków już się zaleczyła. Tylko gdzieś tam w środku, na samym dnie wciąż łkał mały chłopiec, którego nikt nie pocieszał, który ciągle wpatrywał się w mrok modląc się, żeby koszmar nie powrócił, żeby łzy już na zawsze wyschły.

* * *

Prawie krzyknął. Prawie. Zdołał to jednak zdusić, nim jakikolwiek dźwięk wydobył się z jego krtani. Słony pot kropelkami zrosił jego czoło. W ciszy nocnego mieszkania mieszały się dwa dźwięki. Ulewa za oknem i huk jego serca, które lada chwila mogło się zatrzymać z przerażenia. Powietrze gwałtownie wpływało do jego płuc, gdy usiłował wymazać z pamięci koszmarny obraz. Rozejrzał się dokoła, jakby szukał w zakamarkach potworów albo czyhającego oprawcy. Uspokoił się dopiero po kilku minutach, kiedy resztki snu całkowicie odpłynęły. Mimo otrzeźwienia i powrotu do rzeczywistości, doskonale pamiętał każdy szczegół koszmaru. Był dla niego jak powrót do przeszłości. Znów czuł każdy cios, znów wrócił smak własnej krwi i strach przed powrotem do domu. Nawet po ocknięciu się był pewien, że Hank żyje i lada chwila wejdzie tu i spierze go, odbierając wątłą nić nadziei na jakiekolwiek życie. Tę nadzieję on sam nazywał głupotą.

Nie potrafił położyć się ponownie. Resztką sił uniósł swoje ciało do góry i wyszedł nim paranoiczny lęk zdołał go dopaść i pogrążyć. Wiedział, że lało. Znów. Tym razem wcale mu to nie przeszkadzało. Może i była to kolejna deszczowa noc na ulicy, ale tym razem bez bólu fizycznego. Tylko jego psychika w żaden sposób nie chciała się zaleczyć. Uparcie tłoczyła ołowiane, zatrute myśli w głąb jego jestestwa, burząc wszelki ład i nie pozwalając na regularny oddech. On sam nie pamiętał kiedy ostatnio spokojnie oddychał, kiedy ostatnio było mu naprawdę ciepło. Już zrezygnował z poszukiwania tego, co zgubił w czasie mieszkania z Hankiem.

Usłyszał hałas dobiegający zza jego pleców. Denerwujące miauczenie kota i krzyk jakiegoś pijaka, któremu najwyraźniej kocur zajął karton. Uznałby to za komiczne, gdyby tylko za bardzo nie przypominało jego życia. Gdyby tylko nie przypominało koszmaru...

Ścisk w dole żołądka i ponowne zapotrzebowanie na powietrze osłabiły umysł, który pociągnął za sobą ciało aż na skraj wyczerpania. Gorzka żółć zalewała powoli każdy skrawek jego wnętrzności, pobudzając do życia wszystkie lęki i topiąc w swojej bakteryjnej posoce wszelkie jasne promienie życia. Zimne dreszcze przebiegły po skórze. Myśli powróciły. Te złe myśli, które kiedyś towarzyszyły mu co wieczór. Znów bolało, chociaż nie było żadnych ran. Mdłości ponownie kotłowały się w jego trzewiach. Nie mógł powstrzymać jęku, który wdzierał się na jego usta. Skulił się jeszcze bardziej. Przystanął na chwilę, wpatrując się w chodnik po przeciwnej stronie ulicy. Jakaś matka z małym dzieckiem biegła szybko, licząc, że tak uniknie całkowitego przemoczenia. Zatrzymała się, gdy dłoń dziecka wyślizgnęła się z jej ręki a mała postać runęła na ziemię. Denerwująco padało. Widać, że kobieta była wycieńczona. Mimo to pomogła dziecku wstać i wzięła je na ręce, tuląc do siebie bardzo mocno.

Zabolało. Tak bardzo zabolało, że nie wiedział czy sam zaraz nie runie w dół. Zamrugał gwałtownie, nie wiedząc, czy jego wzrok rozmywa się od deszczu czy łez.

Poszedł dalej. Już wolniej. Dużo wolniej. Jakby szybkie kroki w poszukiwaniu schronienia mogły mu przynieść tylko większe rany. Puste ulice. Wypełnione jedynie deszczem. Gdzieś tam, kątem oka dostrzegł całującą się parę, ale i to już nie miało znaczenia. Nie miał nawet ochoty w myślach wygłosić komentarza. Nieoczekiwanie znalazł się tam, gdzie wylądował kilka tygodnie temu. Mgliste światło, zaduch, brud, odsunięty kontener. I daszek. Mógł iść dalej lub jeszcze lepiej wrócić do swojego mieszkania. Tak, przecież miał mieszkanie. Swoje mieszkanie. Swój suchy, ciepły kąt. Mógł tam iść w każdej chwili.

Usiadł na wilgotnej tekturze...

Zacisnął ramiona wokół siebie samego, licząc, ze uda mu się w ten sposób wytworzyć trochę ciepła lub chociaż powstrzymać chęć na wymiotowanie. Palce mu skostniały, ale i tak bardziej dręczyło go lodowe kłucie wewnątrz umysłu. Bo to natrętne uczucie powodowało wzniecanie kolejnych lęków, które rodziły się ze wspomnień.

Nie zauważył nawet jak drzwi od zaplecza otworzyły się, a jakaś postać przeszła tuż przed nim. Zareagował dopiero na huk i czyjś wyraźnie rozdrażniony głos „Suka”. Uniósł głowę, wbijając zmętniony wzrok w drobną brunetkę, która dawała upust swojej frustracji wrzucając worek ze śmieciami do kontenera z takim impetem, że roztrzaskał się czarny plastik torby. Zmarszczył czoło analizując jej jedyną wypowiedź. Suka. To nie mogło być o nim, chociażby ze względu na płeć. Wpatrywał się w nią, chwilowo zapominając o własnym samozadręczaniu. Zamarła z rozchylonymi ustami. Jej wzrok powoli spłynął po nim, powodując nieprzyjemne dla niego mrowienie. Miała stąd iść, miało jej tu nie być... A nie, to jego tu miało nie być. Zamrugał i odwrócił twarz na myśl o tym, co go ponownie trzymało pod daszkiem. Postać dziewczyny znów zniknęła z umysłu. Do czasu aż brunetka sama usiadła obok niego. Tak, jak kilka tygodni wcześniej. Tym razem nic nie mówiła, nie uśmiechała się, nie patrzyła na niego.

Oplótł się ciaśniej, jakby w obawie, ż eona odbierze mu jakiś fragment jego ciepła. Przed oczami pociemniało, wszystko zawirowało. Ponownie widział twarz Hanka, własne rany, własne łzy. Ale szybko wizja zniknęła, gdy dotarła do niego świadomość, kto siedzi obok. Skulona jak on, wpatrzona w deszcz, z połyskiem łez w oczach, ale gniewem na twarzy. Zastanawiał się jakim sposobem mógłby się jej pozbyć, żeby znów móc zostać samemu.

„Co jest?” mruknął niezbyt zachęcająco. Nawet nie drgnęła ani nie spojrzała. Zaskakująco szybko odzyskał władzę nad zmysłami. Napiął mięśnie, czując podświadomie, że jeśli mu odpowie to odpowiedź wcale mu się nie spodoba. „Znów mała sprzeczka z Maxem?” zapytał ze znudzeniem. Ile razu już to przerabiał i ile razy się tym ani trochę nie przejął? Jeśli oni znów się pokłócili, to nie miał zamiaru sobie tym głowy zaprzątać. Ale ona tylko jęknęła cicho i wykrzywiła usta. Najwyraźniej nie miała ochoty nic mu mówić.

W porządku. W sumie był w stanie dzielić ten daszek z kimś kto i tak się nie odzywał do niego. Przeniósł wzrok w deszcz, szukając tam korytarza do własnego mroku i licząc na to, że któraś z kropel przyniesie rozwiązanie dla jego paranoi. Tylko, że myśli raz uśpione wciąż ciągnęło jego wzrok do postaci brunetki, jakby tylko to było teraz jego zmorą. A mógł się podnieść i odejść w pełni swobodnie. Tylko coś mu podpowiadało, żeby czekał. Sam nie wiedział na co...

„Tess” jedno krótkie, zwięzłe słowo wypadło z jej ust. Uważnie przyglądał się jej wargom, gdy to wypowiadała. Z błyskiem uchwycił najdrobniejsze rozchylenie i drżenie zwilżonych ust. Dopiero po chwili dotarł do niego dźwięk, jakby z opóźnieniem. Tess. Co Tess? Jaka Tess? Z przyzwyczajenia zaczął się zastanawiać nad podstawą tej wypowiedzi. Po kilkunastosekundowej inwigilacji własnego umysłu odnalazł sens tego słowa. Max w trakcie swojego ostatniego wykładu o szkole rzucił imię Tess. Michael wyczuł dziwny niepokój i ekscytację w jego głosie, ale jak zwykle błyskawicznie zapomniał o całej rozmowie. Najwyraźniej ten banalny szczegół dość ostro wplątał się w słodkie życie Maxa. Tylko wciąż nie rozumiał w jaki sposób drażnił Liz. Jego zmysły stanęły na baczność, gdy ponownie rozchyliła usta „On ją całuje”. Jej głos był dla niego prawie nie do wychwycenia, niczym szept w tłumie. Zamrugał. On ją całuje. Ją czyli Tess. Całuje. Ktoś całuje Tess. Zmarszczył czoło. Tego wieczora naprawdę zastanawianie się nad tak nieważnymi zagadkami było dla niego męką. Ktoś całuje Tess. On całuje Tess. On. On... niczym gilotyna, spadła na niego odpowiedź.

„Max?!” jego głos mieszał w sobie zdziwienie, niedowierzanie i śmiech. Nie wierzył w to, co sam powiedział i czekał aż Liz zaprzeczy. Lekki, prawie niezauważalne skinięcie głową przyprawiło go o dreszcz. Uśmiech kpiny zastygł na ustach, ramiona rozluźniły się. Max całuje Tess. W umyśle śmignął mu widok całującej sie w deszczu pary. Potrząsnął głową. Nie, nie wierzył w to. To było niedorzeczne. Byłby w stanie wyobrazić sobie każdego z ta Tess, ale nie Maxa. Przeciez on nigdy by nie zranił w żaden sposób swojej Liz. Prędzej by umarł. Tak mu się zawsze wydawało. Jego przyjaciel, wzór porządnego faceta, ktoś kogo nie raz podziwiał, zawaliłby taką sprawę? Spojrzał na Liz ponownie. Ona nie żartowała. Była całkowicie pewna. Musiała to widzieć na własne oczy. Kretyn... Dla Michaela było głupotą zdradzanie dziewczyny i to na jej oczach. I to takiej dziewczyny jak Liz...

Kaszlnął. Skąd mu się ta myśl wzięła? Sam nie wiedział. Podejrzewał, że chodzi o jej lojalność. Za pomoc i trzymanie języka za zębami Max odwdzięczał się wpychaniem swojego języka do gardła innej. Ponownie na nią zerknął. Już nie chciała nic mówić. A on nie chciał pytać. Doskonale wiedział jak czuje się osoba, która unika pytań, bo nie chce udzielać odpowiedzi. Znał już na pamięć te wewnętrzne modlitwy.

I siedzieli tak w ciszy. Każde pogrążało się w indywidualnym bólu, szukając rozwiązania dla sytuacji.

„Chcesz wejść do środka?” jej głos delikatnie przyciągnął jego wzrok. Nie patrzyła na niego. Czy chciał? Oczywiście, że tak. Ciepło, sucho, bez odgłosu deszczu. Jedyne co go powstrzymywało, to ten dziecinny strach. Nie potrafił go nawet określić. Sam nie wiedział czego się tak dokładnie bał. Po prostu coś w pewnym momencie kazało mu zawsze uciekać. Ale zanim znów zniknie, mógłby zaczerpnąć ciepła, które już raz było mu dane. Przytaknął i wstał, czekając az jej ciało też się uniesie.

Ja deszczowym dniem
Ci przyniosę z ziem
Gdzie nie pada deszcz
Pełen deszczu sznur

* * *

Zostawiła mu kawę i kawałek ciasta, a sama poszła na górę. Słyszał dźwięk prysznica, usiłował go zagłuszyć brzękiem łyżeczki o talerzyk. Wiedział, że zaraz będzie musiał wyjść i wrócić do swojego zimnego azylu. Wbił się mocniej w kanapę na zapleczu, jakby bał się z nią rozstawać. To było jedyne miejsce, gdzie mógł spokojnie zasnąć. Woda w łazience wciąż leciała. Przekręcił się i ułożył na miękkim meblu. Tylko na chwilę... Nie otulało go, jak człowiek, nie dawało rad, nie pocieszało. Po prostu było i nie opuszczało go. Skulony jak mały chłopiec, usilnie otwierał powieki, żeby nie zasnąć. Ale oczy same mu sie zamykały.

Usłyszał kroki na schodach, mimo to nie mógł otworzyć oczu. Jego mięśnie odmówiły wszelkiego posłuszeństwa. Całe ciało lgnęło do miękkiego materiału. Czuł się jak wycieńczony wędrowiec, który po latach włóczęgi bez snu i wypoczynku wreszcie odnajduje swoją arkadię. Kroki ustały. Podświadomie wyczuwał, że ona stoi obok. Czekał aż go szturchnie i wybudzi ze spokojnego letargu. Usłyszał jedynie ciche pstryknięcie i wszystko pociemniało jeszcze bardziej. Nie zdążył złapać kolejnego oddechu, gdy musiał się powstrzymać przed zachłyśnięciem. Przyjemny materiał otulił jego ciało, lgnąć do skóry i muskając wychłodzony naskórek ciepłymi falami. Nie podejrzewał, że koc może być tak miękki i pachnący. Nie przeczuwał również, że Liz pozwoli mu zostać.

I'm afraid to be alone
Afraid you'll leave me when I'm gone
I'm afraid to come back home


c.d.n.






Poprzednia część Wersja do czytania Następna część