Lizzy88

Zdradzone Serca (3)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część

Bardzo przepraszam Was za czekanie, mogę tylko powiedzieć, że life sucks. :wink:

Część 3
***
Następnego dnia
Max nudził się niemiłosiernie na lekcji matematyki. Nie miał z nią wielkich problemów, ale obecny nauczyciel potrafił zanudzić na śmierć i, co gorsza, traktował ich jak małe, głupiutkie dzieci, pozbawione krztyny wiedzy. Gdyby ktoś zapytał go o zdanie, powiedziałby, że pan Stevens bardzo obniżył poziom ich szkoły i że, owszem, mógłby uczyć, ale w przedszkolu. Oczywiście po takim wyznaniu wylądowałby najpewniej na dywaniku w gabinecie dyrektora.
Jedyną osłodą nudnych zajęć była Liz. Całkowicie rekompensowało mu to gorycz uczestniczenia w tak beznadziejnych lekcjach. Przyjemność sprawiało mu samo wpatrywanie się w nią, pochyloną nad zadaniami. Wyglądała tak poważnie, zdawała się być całkowicie wsłuchana w słowa nauczyciela, ale wiedział, że, podobnie jak on, śmiertelnie się nudzi.
Lubił patrzeć, jak jej długie, brązowe włosy omiatają szczupłe plecy i twarz, jak przygryza ołówek, kiedy się nad czymś zastanawia. Te proste, pozornie nieważne szczegóły były dla niego o wiele atrakcyjniejsze niż "dodatki specjalne" dziewczyn pokroju Pam Troy.
Poruszył się niespokojnie w krześle. Od jego wczorajszej rozmowy z Liz tyle myśli zaprzątało jego umysł. Zastanawiał się, jaka będzie jej ostateczna decyzja, ale myślał też o tej bójce. Nie chciał niczego przesądzać – w końcu jego siostra do świętych z pewnością nie należała. Postanowił jednak, że odłoży tę sprawę na później; teraz liczyła się przede wszystkim odpowiedź Liz. Resztę załatwi później.
Kątem oka zauważył zgiętą kartkę leżącą na brzegu stolika. To wyrwało go z półtransu. Zaintrygowany, sięgnął po biały świstek. Rozłożył go i przeczytał krótką wiadomość:
Max,
czy mógłbyś spotkać się ze mną w składziku? Po tej lekcji? Chciałabym z Tobą porozmawiać.
Liz Parker

Na jego twarzy rozlał się szeroki uśmiech – Liz chciała się z nim spotkać. Może już to przemyślał i ma odpowiedź? Zaraz jednak uświadomił sobie, że owa odpowiedź wcale nie musi być taka, jakiej by sobie życzył.
Spojrzał w stronę Liz, a ona w tym samym czasie odwróciła się. Ich spojrzenia spotkały się. Jej oczy wyrażały niepewność, ale również coś silnego, nieposkromionego. Jakkolwiek niepozorna mogła się wydawać panna Parker, z pewnością drzemał w niej ogromny potencjał.
Liz uśmiechnęła się lekko, a on odwzajemnił jej uśmiech. Brunetka odwróciła się i powróciła do liczenia zadań.
Max schował kartkę do kieszeni jeansów i spojrzał na zegarek.
Jeszcze nigdy aż tak bardzo nie pragnął, aby lekcja matematyki wreszcie dobiegła końca.
***

— Jesteś – stwierdziła Liz, wyprostowując się.
Max zamknął cicho drzwi składziku i spojrzał wprost na nią. Takie spojrzenie powinno być zabronione, pomyślała Liz. Wcale nie ułatwiał jej zadania. Niektórych mogła czytać jak otwartą księgę. Ale Max... Było w nim coś innego, coś dziwnego, coś tajemniczego.
Wydawał się być miłym, ułożonym chłopakiem i chciała w to wierzyć, ale nuta niepewności pozostawała. Życie zbyt dobrze nauczyło ją, żeby uważać. Już przekonała się, jacy mogą być naprawdę tacy spokojni chłopcy. Ból zniknął, ale blizna pozostała. Ale nie blizna po nieodwzajemnionej miłości, o nie. Teraz wiedziała, że to było tylko szczenięce zauroczenie, które jakoś przebolała. Jednak na samą myśl o tym, jak z niej zakpiono, jak ją upokorzono w sposób, którego się nie spodziewała... To wciąż było gdzieś w niej, głęboko skryte. Kwaśny posmak tego doświadczenia tkwił w niej i kazał być nieufną. Chciała wierzyć, że ludzie nie patrzą na to, ile masz kasy. Jednak Frank Scheinin dobitnie uświadomił jej to, co od zawsze mówiła jej matka. I przekonanie się o tym, że miała rację, wcale nie było przyjemne.
Dlatego tak bała się uroku bursztynowych tęczówek Maxa Evansa. Oddziaływały na nią w sposób, którego wcale nie chciała. Emanowały spokojem i dobrocią. Zbyt dużym spokojem i zbyt dużą dobrocią.

— Chodzi o... o naszą... wczorajszą... rozmowę... Ja... ja... już... zdecydowałam. – Nie mogła w to uwierzyć. Potrafiła stawić czoła bezczelnym pannicom typu Isabel Evans, a przed Maxem zachowywała się jak jakaś spłoszona pensjonariuszka. Prawie nigdy się nie jąkała, zawsze miała gotową odpowiedź na docinki innych. A to tutaj, przed Maxem Evansem, który ani jej nie docinał, ani nie robił przykrych uwag, który zachowywał się ogólnie bez zarzutu, krztusiła słowa jak dziecko uczące się mówić. Na jej twarzy wystąpił lekki rumieniec.

— Naprawdę? – zapytał Max.
W jego głosie jest tyle entuzjazmu, pomyślała Liz.

— Tak... – odrzekła, usiłując wziąć się garść. – Postanowiłam, że... Zgadzam się na twoją propozycję. – Spuściła wzrok.
Nie widziała więc uśmiechu, jaki pojawiła się na twarzy bruneta po tej wiadomości ani dziwnego błysku w jego bursztynowych oczach.
Max miał ochotę skakać z radości. Z G O D Z I Ł A S I Ę! Odnosił wrażenie, że trafił do jakiegoś zwariowanego świata, w którym spełniają się wszystkie marzenia. I jeśli to była prawda, nie chciał go już nigdy opuszczać.

— To... wspaniale... – powiedział, siląc się na spokój. – Ale... Wstydzisz się czegoś, Liz?
Zanim zdążyła zareagować, przysunął się i oparł swe dłonie na jej szyi, nieznacznie unosząc kciukami podbródek dziewczyny.
Liz przeszedł mimowolny dreszcz, kiedy jego ciepłe dłonie zetknęły się ze skórą jej szyi. Rozluźniła się nieco i odważyła spojrzeć w jego oczy. Niemal natychmiast pochłonęła ją ich głębia. Chciała uwolnić się od tego diabelskiego uroku, ale coś w głębi niej pragnęło więcej, więcej...

— Nie... – głos jej dygotał.

— Nie musisz się mnie wstydzić. I nie będę cię do niczego zmuszać. Jeśli chcesz, by na razie było to na przyjacielskich zasadach, uszanuję to.
Momentalnie zrzuciła jego dłonie ze swojej szyi, a w jej oczach pojawiło się zdziwienie. Skąd wiedział, że nie chciała od razu przechodzić do tego poważniejszego etapu?

— Ja... rzeczywiście nie chcę, żeby to od razu było... no wiesz jak.
Wcisnął dłonie do kieszeni, bo wydało mu się to jedyną rozsądną opcją.

— Dobrze. Dam ci tyle czasu, ile będziesz potrzebowała. – Max nie za bardzo chciał czekać, ale wyczuwał, że Liz nie jest jeszcze gotowa na taki związek. Lepsza przyjaźń niż nic, choć sama myśl o byciu tylko przyjacielem Liz Parker nie była jego ulubioną.
***

— Isabel, Tess, nie uwierzycie!
Tess odwróciła się i zobaczyła wyraźnie czymś podekscytowaną Pam Troy. Spojrzała na siostrę, ale ta tylko przewróciła oczyma.

— O co chodzi, Pam? – zapytała znudzonym głosem Isabel.

— Widziałam... – tutaj zniżyła głos do teatralnego szeptu – jak wasz brat i Liz Parker wychodzili razem ze składziku!

— Co? – to była Tess.

— No tak. Wychodzili ze składziku. Razem. Nie osobno. Razem. Razem. Na miłość boską, RAZEM!
Kilku przypadkowych uczniów spojrzało z dezaprobatą na Pam.

— No co się tak gapicie? – szczeknęła. – Już, jazda stąd!
Pokiwali tylko głowami i poszli dalej.

— Przecież miałyście coś zrobić. Przekonać, że ja i on jesteśmy dla siebie STWORZENI!
Isabel miała ochotę się zaśmiać. Jakkolwiek nie podobał jej się żaden bliższy kontakt Maxa z Parker, zachowanie Pam było po prostu żenujące.

— Jestem pewna, że nie dalej jak kilka minut wcześniej pieprzy... – Pam nie dokończyła, bo Tess zatkała jej usta dłonią.

— Daruj sobie, wiemy, co masz na myśli, choć to mało prawdopodobne. Święta Lizzy, składzik i seks? Zły zestaw, moja droga – powiedziała zimno.

— Ale, ale...

— Zajmiemy się tym, rozumiesz? Nie wtrącaj się, a samo się rozwiąże – kontynuowała Tess.

— Dobra... Tylko żeby to było szybko... – rzuciła na odchodnym.

— Taa... jasne... – powiedziała Isabel, patrząc za oddalającą się Pam.

— Nie podoba mi się to – rzekła Tess.

— Ani mi.

— Trzeba coś z tym zrobić.

— Wiem.

— Parker nie ma prawa tykać się Maxa ani nikogo z naszej rodziny.
W oczach Isabel i Tess wiał chłód.

— Spróbuję to załatwić, a jeśli nie wyjdzie, to...

— Wiem. Miejmy nadzieję, że do tego nie będziesz musiała się posuwać. Maxio tego nie lubi – mogłaby się wywiązać kolejna burza.
***
Przerwę później Liz mocowała się z zamkiem swojej szafki. Przeklęte żelastwo, pomyślała. Mogliby się wykosztować na coś porządniejszego.

— Mała Lizzy ma kłopoty z szafką – rozległ się pełen pogardy głos.
Obróciła się niemal jak komendę. Przed nią stała Tess Evans. Bladoniebieskie oczy wpatrywały się w nią jakby była co najmniej bezużytecznym śmieciem.

— Czego chcesz? – zapytała zimno Liz.

— Na pewno nie przyszłam po to, że ci pomóc, kotku – odparła Tess. Zbliżyła się do brunetki i chwyciła ją za ramiona. Uścisk był lekki, ale uczucie długich wymanicurowanych pazurów blondynki na jej skórze – niezbyt przyjemne. – Powiem krótko i zwięźle. Trzymaj się z dala od Maxa. Zero kontaktów, rozumiesz? Z-E-R-O. Jeśli zobaczę, że kręcisz się koło niego lub kogokolwiek z mojej rodziny, gorzko tego pożałujesz? Zrozumiano?

— A niby dlaczego miałabym zostawić Maxa w spokoju? – odpowiedziała hardo Liz.

— Chociażby dlatego że już raz dostałaś nauczkę... – odparła jadowicie Tess, zacieśniając uścisk na ramionach brunetki. – Chcesz jeszcze? Proszę bardzo. Ale lepiej wycofaj się, zanim Max potraktuję cię tak, jak to zrobił Frank. Myślisz, że ty i on macie szansę? Chyba śnisz! Jesteś nikim, a Max może mieć każdą. Szybko mu się znudzisz. Nie plącz się w coś, co i tak jest skazane na porażkę. Trzymaj się od niego z daleka. – I z tymi słowami odepchnęła od siebie Liz. Brunetka z cichym łoskotem wylądowała na podłodze, a Tess jak gdyby nigdy nic poszła sobie.
Liz ukryła twarz w dłoniach.

C.D.N.


Poprzednia część Wersja do czytania Następna część