piter

Trojkat (2)

Poprzednia część Wersja do czytania

Chlopak wyszedl.
No tak. Odzyskanie Kyle'a nie sprawilo jej wielkich trudnosci. Wystarczylo sie troche poopalac na tarasie. Nago. Jezeli z Michaelem pojdzie rownie latwo, to do soboty wszystkie dziewczyny w szkole, beda patrzec na nia jak na boginie.
"Sroda. Nazywam sie Liz Parker. Dzisiaj mialam naprawde zajebisty dzien. Jak tylko weszlam do szkoly, ta idiotka zaczela od nowa wylewac na mnie swoje smutki. Michael ja rzucil. Mowil, ze tym razem to juz rzeczywiscie koniec. Zawsze tak mowi. Ale tym razem to BEDZIE koniec. Juz moja w tym glowa.
To byla ta przyjemna czesc. Pozniej zaczely sie schody. Marii obsunal sie sztuczny stanik i musialam przez poltorej godziny hamowac wstrzasajace mna wybuchy smiechu. To niesamowite jak bardzo mozna sie wyglupic. A DeLuca jest w tym bezkonkurencyjna. Cos w sam raz na poprawienie nastroju.
Ale to niewazne. Rozmawialam z Michaelem. Boski jak zawsze. Od kiedy obcial sie na zero pociaga mnie jeszcze bardziej. Co ja w ogole widzialam w tym Evansie? Az dziwne, ze nie jest homo... moze to te jego kosmiczne geny go zdeterminowaly jako hetero. Nie wiem. I nie obchodzi mnie to. Jak dla mnie moze teraz rwac nawet chomiki.
Wracajac do Michaela, powtorzyl mi to, co wybelkotala Maria. Tylko zajelo mu to troche mniej czasu. Powiedzial cos w rodzaju "Splawilem ja." i jeszcze "Bitches, come.". Boze! Jak ja uwielbiam to jego nieokrzesanie!..."

Rozleglo sie pukanie.

— Chwileczke – Liz zarzucila szlafrok na ramiona, wepchnela dziennik pod poduszke, obok scenariusza i podbiegla do drzwi.

— Hej tato, co sie stalo? Juz pierwsza w nocy. – Oczywiscie wiedziala.

— Przyszedlem zobaczyc jak sobie radzisz... – ojciec ewidentnie nie przemyslal tej czesci swojego planu.

— Ze spaniem? Calkiem niezle. Duzo cwicze. Od urodzenia. – Bawilo ja to za kazdym razem troche bardziej.
Zapadla niezreczna cisza. Wreszcie uznala, ze nic smiesznego juz sie nie zdarzy, wiec zapytala.

— Znowu cie mama wyrzucila z lozka... Kogo tym razem tam gosci?

— Nie wiem. Nie pozwolila mi zobaczyc.

— Jasne – Liz z trudem stlumila atak smiechu – Mozesz spac przy lozku. Zaraz dam ci jakis koc.
Juz zasypiala, gdy sie odezwal. Glos byl troche przytlumiony, gdyz dochodzil praktycznie spod lozka.

— Liz... Ja.. Nie wiem jak ci to powiedziec...
Liz juz zaczynala swoja alfabetyczna litanie przeklenstw, ale ojciec uparcie drazyl temat.

— Liz... Ja.. Widzialem twoj pamietnik.
Litania przeklenstw urwala sie zanim Liz dotarla do 'C'. Chwila ciszy, podczas ktorej zdziwienie podnosilo Liz do pionu a Parker kulil sie pod kocem na twardej podlodze...

— Kochany tato – ton glosu jasno dawal do zrozumienia, co ojciec powinien sobie wstawic w miejsce "kochany" – jak to sie stalo, ze widziales moj pamietnik? – Trzy ostatnie slowa ociekaly wprost slodycza.

— Wiem, ze nic mnie nie usprawiedliwia... Bardzo sie tego wstydze. Nawet sobie nie wyobrazasz jak bardzo. – Liz rzeczywiscie sobie nie wyobrazala jak bardzo. Skupiala sie na utrzymaniu w myslach obrazu tatusia obdzieranego zywcem ze skory. I palonego. I zjadanego przez psy. Po kawalku. Ale najpierw oczywiscie gwalconego przez wszystkich komandosow armi RPA.
Tata, nieswiadomy krwiozerczego nastroju corki, niesmialo przeszedl do natarcia.

— Jednak to czego sie dowiedzialem, karze mi myslec, ze moja corka nie jest tym kim myslalem, ze jest. Uprawialas seks! I to z kim! A moze raczej z kim jeszcze nie uprawialas! Jezeli wierzyc w to, co tam napisalas, twoje cale zycie kreci sie wokol seksu! Jak moglem byc tak slepy!
Liz nie sluchala gledzenia starego. Goraczkowo myslala. "Przeciez ten zacofany mamut gotow mnie wyslac do szkoly dla zakonnic. Mam mniej wiecej piec minut na stowrzenie przekonywujacej wersji wydarzen, inaczej moje geometryczne marzenia bede mogla przekreslic raz na zawsze."
Piec minut nigdy nie minelo szybciej. ("Jak mu sie udalo skonczyc tak szybko!?")

— No i co moja panno? Masz moze cos do powiedzenia na ten temat? – zapytal z przekasem – I modl sie, zebym w to uwierzyl – dodal zlowieszczo.
Nagle olsnienie przeszylo mysli Liz.
"Wszystko na jedna karte. Oby okazala sie asem. Ewentualnie, moze to byc sekwens. Albo kareta..." Liz przyszla na mysl sesja w rozbieranego pokera z alkoholikami z naprzeciwka. Przegrala wtedy. Ledwo sie powstrzymala przed wlozeniem reki pod koldre.

— Tato... Pamietasz... W zeszlym roku, kiedy mama wyjechala do cioci... A ty i ta kelnerka... – Ciemnosc skrywala rumieniec pana Parkera oraz rosnacy wzgorek na kocu, ktorym byl przykryty.

— Kochanie, mielismy juz o tym nie mowic... – jeknal Parker

— Bo widzisz – kontynuowala niezrazona Liz – mysle, ze mama nie byla by zachwycona, gdyby sie o tym dowiedziala...

— Szantazujesz mnie? – Ten pisk mial zapewne, w przekonaniu Parkera imitowac oburzenie.

— W istocie, mysle, ze tak by cie pobila, ze mialbys problemy ze znalezieniem wlasnego tylka obiema rekami.
Upor ojca slabl z kazdym wypowiedzianym przez nia slowem. Liz wiedziala, ze juz wygrala. Ale byla sadystka. Kontynuowala.

— A pozniej by cie wyrzucila z domu. Kazala zamieszkac w Crashdown. Zabronila wychodzic. Przejalbys obowiazki wszystkich kelnerek, kucharza i sprzataczki.

Parker wstal bez slowa.

— Nie bylo mnie tu dzisiaj.
I wyszedl.

Liz miala ochote krzyknac ze szczescia. Nic nie moze jej powstrzymac! Nic i nikt! Michael, ide po ciebie!

***

Dzisiaj Liz naprawde wkurzyla matke. Oczywiscie nie zrobila tego specjalnie. Poszlo o sprawe, wydawaloby sie, banalna – psa. Trzy dni temu Liz opanowalo nowe pragnienie – miec psa. Taki pies to kochane zwierze – jest sie do czego przytulic w nocy (ach te geometryczne sny...) i zawsze pocieszy, kiedy czlowiek ma kaca. Aha – no i mozna go poszczuc na tego kretyna, kiedy nastepnym razem przyjdzie wyc pod oknem. Ostatnio tak sie wycwanil, ze nie tylko potrafi unikac rzucanych przedmiotow, ale przynosi je pozniej dokladnie umyte. Liz podejrzewala, ze jezykiem.
Jeden zwierzak, a tyle radosci!
Jednak dzisiaj mama wstala z lozka lewa noga. U normalnych ludzi, oznacza to, ze sa nieprzyjemni dla otoczenia, chodza ze spuszczonym wzrokiem i warcza na wszystko co sie naruszy ich przestrzen.
Mama nie byla normalna.
Slodycz ciekla po niej jak po kandydacie na prezydenta w przeddzien wyborow. Dokladnie spelniala wszystkie prosby. Prawie dokladnie.
Liz wiedziala co sie swieci, ale po prostu nie wyobrazala sobie, ze mama kupi psa w ciagu godziny i to po jedynie krotkiej wzmiance przed wyjsciem do szkoly. Piec godzin pozniej byla juz madrzejsza o ta wiedze.
Pies byl bardzo ladny: lsniaca siersc, biale kly. I byl malym, pieprzonym ratlerkiem.
Liz, nieswiadoma jeszcze szczescia jakie ja spotkalo, minela mame, usmiechajaca sie pod nosem i ruszyla do pokoju. Rzucila plecak pod sciane i padla na lozko. Bylo mokre. Bardzo powoli podniosla sie z materaca. Uwaznie przyjrzala sie poslaniu, dotknela reka i uniosla palce do nosa.
Od tej pasjonujacej czynnosci oderwalo ja jazgotliwe szczekanie. W samym dzwieku nie bylo nic szczegolnie zaskakujacego. Tylko, ze dochodzil z tarasu.
Liz w jednym szybkim blysku zobaczyla siebie mowiaca rano o psie, usmiechajaca sie pod nosem mame... i jej parszywy nastroj. Wybiegla na taras, zyjac jeszcze przez chwile zludzeniem "ze to od sasiadow..". Chwila minela a Liz stala oko w oko z szalejacym po tarasie psem. Na oko mial 30 centymetrow wysokosci i niewiele wiecej od lba do ogona. Oczy dziewczyny rozpalily sie wsciekloscia. "Zabije ja, zabije ja, zabije ja..." powtarzala w myslach wpatrujac sie w puszysty klebek czystej energii. Zmruzyla lekko oczy i usmiechnela sie.

Pani Parker kladla sie do lozka w znacznie lepszym humorze, niz z niego dzisiaj wychodzila. Tyle dzisiaj zrobila! Pieseczek dla coruni, doskonale wypolerowana podloga dla mezusia ( ten leniwy patalach chyba juz nie bedzie narzekal na zatechly brud... na razie poswieci troche czasu na oplakiwanie zlamanej reki...), pyszna kawa (w ktorej utonelo kilka niebieskich tabletek) w Crashdown dla jakiegos wyjatkowo milego klienta, ktory zauwazyl, ze swietnie sie trzyma jak na swoj wiek... chyba mu sie spodobala obsluga, bo nie chcial wstac z miejsca jeszcze przez kilka godzin...
Usmiechala sie do odbicia w lustrze, rozczesujac wlosy. Jej zadowolenie siegnelo zenitu, gdy przypomniala sobie przeklenstwa staruszki, ktorej pomogla przejsc przez przez ulice. To przeciez nie jej wina, ze ta stara baba nie umiala chodzic... to sie musialo skonczyc w parterze.. tym bardziej, ze starsza pani bardzo wylewnie rozwodzila sie nad jej makijazem.
Weszla do lozka i wtedy jej nogi wyczuly cos pod koldra. Bylo zimne i mokre. Gwaltownym ruchem odrzuciala przykrycie.

W lozku lezala odcieta glowa psa. Ratlera.

Pani Parker nie zdarzyla do lazienki. Caly dywan dowiedzial sie, co dzisiaj bylo u Parkerow na obiad.
Gdy juz doszla do siebie, zaczela myslec. Dziesiec sekund pozniej, jeszcze umazana wymiocinami, biegla do pokoju corki z wielkim pejczem w reku. Pejcz oczywiscie zazwyczaj mial troche inne zastosowanie, ale w koncu mial sie przydac w jakims szczytnym celu. Sprania tej malej diablicy tak, zeby nie mogla siedziec na wlasnym tylku!

Liz uslyszala szybkie kroki na schodach. Byla gotowa. Zamknela drzwi pokoju i wybiegla na taras a stamtad po drabince na ulice. Oczywiscie mogla uciec juz godzine temu, ale takiego zastrzyku adrenaliny nie dostaje sie nawet skaczac na bungee...

Michael otworzyl drzwi ze szczerym zamiarem wyprobowania nowego kastetu na przybyszu. Byla jedenasta w nocy a on wlasnie ogladal mecz.
Jednak nie byl przygotowany na widok Liz kulacej sie z zimna, zmoknietej i zaplakanej.
O nic nie zapytal.
Otworzyl drzwi szerzej.
Weszla.

***

— Chcesz cos do picia? Herbate?

— Masz cos mocniejszego?
Michael spojrzal na Liz ze zdziwieniem, ale bez slowa skierowal sie w strone kuchni. Po chwili wrocil niosac w reku dwie szklanki i butelke Whiskey.

— Przykro mi, ale nie mam lodu.
Liz dyskretnie wzniosla oczy ku niebu i westchnela.

— Nie szkodzi, i tak cala sie trzese.
Zapadla cisza, przerywana od czasu do czasu szelestem ubran i cichymi stuknieciami stawianych na stole szklanek.

— Liz... Jesli chcesz o tym... – zaczal..

— Nie. To... ja.. ja jeszcze nie moge.
Michael pokiwal ze zrozumieniem glowa. Kiedy jego zgwalcono po raz pierwszy, tez nie mial ochoty na rozmowe.
Liz juz zaczynala sie zastanawiac, jak dlugo potrwa, zanim druga czesc jej planu wypali, ale w tym momencie dzwonek u drzwi zadzwonil juz po raz drugi tego wieczora. Michael spojrzal podejrzliwie na dziewczyne.

— Przepraszam.. Wiesz, ze ja i Kyle jestesmy razem.. Ja musialam do niego zadzwonic.. Potrzebuje go.. A tylko ty mieszkasz sam... – jakala sie, wlepiajac w Michaela niewinne spojrzenie.
Michael przez chwile nie rozumial. Liz cierpliwie odczekala trzy sekundy. Wiedziala, ze impulsy elekrtyczne, biegnac od uszu Michaela do jego mozgu musza przebyc dluga i pelna niebezpieczenstw droge a ich cel jest rozmiarow orzecha wloskiego. Wreszcie jednak ktores kolko zebate poruszylo wiekszym kolkiem, to z kolei nastepnym i juz po chwili orzech pracowal na pelnych obrotach. Czyli jeszcze jakies 2 sekundy i...

— I co z tego?! Czy moje mieszkanie wyglada jak jakis przeklety motel?! nie wynajmuje pieprzonych rozowych pokoikow na godzine! Jezeli sadzilas, ze tak po prostu oddam wam lozko i pojde spac na wycieraczke, to chyba sie, kurwa, jeszcze nad tym zastanow!!
Liz stala ze spuszczona glowa, cierpliwie czekajac na koniec przemowienia. Kiedy Michael umilkl, nie odezwala sie, tylko zarzucila mu rece na szyje i mocno pocalowala.
Dzwonek niecierpliwie przypomnial o swojej obecnosci. Michael cofnal sie zaskoczony patrzac nieco zdezorientowany to na Liz to na drzwi.

— Nie pytaj. Po prostu otworz mu, a pozniej zobaczymy... – Liz mrugnela i usmiechnela sie zachecajaco.
Michael ruszyl w strone drzwi, ciezko stawiajac kroki. Na stole stala do polowy oprozniona butelka Whiskey.

— Czesc Kyle – Powiedzial to bezbarwnym glosem, nadal zbyt zdziwiony cala sytuacja, zeby jakos zareagowac.
Kyle nie odpowiedzial. Skierowal sie od razu w strone Liz, ktora na powrot usiadla na kanapie i przybrala wyglad a'la Max. Uwielbiala ta mine. Kazdy natychmiast uznawal, ze jest tak dupowata, jak jej eks.

— Liz, co sie stalo?
Milczenie.
Kyle usiad kolo niej, objal i przytulil. Przez chwile kolysal ja w przod i w tyl. Michael, znudzony przedluzajaca sie scena, usiadl z drugiej strony Liz i zaczal saczyc Whiskey, tym razem prosto z butelki. Nie przejal sie zbytnio szczerym pragnieniem mordu wyzierajacym z oczu Kyle'a. Byl wiekszy.

Minela godzina. Liz uznala, ze czas przejsc do fazy trzeciej. Demonstracyjnie "obudzila sie" i pocalowala Kyle'a. Cholpak odpowiedzial tym samym. Odwrocila sie do Michaela, zabrala mu pilota, wylaczyla telewizor i rowniez pocalowala. Spojrzala na Kyle'a. Gdyby rozwarcie szczeki obrazowalo zdziwienie, to zuchwa Kyle'a walsnie przebijalaby sie przez podloge trzy pietra nizej. Cholpak tylko patrzyl na Liz, niezdolny do wykrztuszenia slowa.

— Tylko dzisiaj... Prosze cie Kyle, ja.. Ja chce zapomniec o dzisiejszej nocy...
Kyle spojrzal na nia jak na idiotke. Liz zaklela w duchu.
W jej oczach pojawily sie lzy.

— Prosze.. ja nie chce pamietac... chce, zeby nie bolalo, zeby bylo dobrze...
Umysl Kyle'a pracowal niczym kon na ostatniej prostej, starajac sie cos zrozumiec. Liz postanowila mu pomoc. Polozyla reke na kolanie Michaela i powoli przesuwala ja ku gorze. Druga reka zmierzala niedwuznacznie w kierunku krocza Kyle'a.

— Jesli tylko mnie kochasz... prosze cie...
Kyle kiwnal niepewnie glowa. Staral sie nie patrzec na Michaela. Z wzajemnoscia.
Liz starala sie nie pokazac po sobie dzikiej radosci. W jej myslach, tysiace Liz wyszlo na ulice i urzadzalo sobie zabawe godna karnawalu w Rio.

Obudzila sie pomiedzy dwoma mezczyznami swoich marzen. To byla najwspanialsza noc w jej zyciu. W zasadzie, gdyby teraz umarla, odeszlaby bez zalu.

Drzwi otworzyly sie z hukiem. Do mieszkania wbiegla pani Parker. Z siekiera.

— Jestes tu kochanie?! – wrzasnela.
Szybko przebiegla mieszkanie, kopniakiem otworzyla drzwi do sypialni i stanela jak wryta.
Przez cala noc, pani Parker byla bardzo zirytowana. Teraz zaczynala odczuwac prawdziwa wscieklosc.
Wspominalem juz, ze pani Parker nie byla normalna?
Nie panujac na soba rzucila sie z wrzaskiem na lezacego blizej Michaela.
Nie zdarzyl wystawic reki i jej powtrzymac. Krew trysnela z otwartej rany klatki piersiowej. Liz wrzasnela przerazliwie.

— Mamo!!
Rozpaczliwie probowala sie odsunac. Powinna byla siedziec na miejscu. Cios przeznaczony dla Kyle'a rozlupal jej glowe na dwoje.
Pani Parker nie zwocila uwagi na ten szczegol. Ruszyla z furia na nagiego chlopaka.
Wszystko razem trwalo nie wiecej niz 3 sekundy.

Do mieszkania wbiegl Valenti.

— Pani Parker! Co sie dzieje! Znalazla ich pani..? – urwal, gdy zobaczyl sypialnie. Tonela we krwi.

— Ty suko! Zabilas mi syna!
Pani Parker rzucila sie na mezczyzna z zamiarem przerobienia go na kilku mniejszych szeryfow.
Jej mozg wyladowal na scianie. Valenti podszedl do lezacej na ziemi kobiety, w wyciagnietej rece trzymajac rewolwer i strzelil jeszcze cztery razy.
Popatrzyl na zakrwawione cialo syna. W zasadzie nigdy go nie lubil.
Juz zbieral sie do wyjscia, gdy do pokoju wbiegl Rezyser.

— Cholera! Valenti, gdzie sie wybierasz! Myslisz, ze zaplace ci za pol sceny?! Masz to dokonczyc!!
Valenti skrzywil sie i wyciagnal bron. Rezyser stal nieruchomo mierzac go karcacym wzrokiem.

— Jak ja nienawidze tej pracy.. wykancza czlowieka.. – jeknal szeryf.
Przystawil sobie rewolwer do skroni. Strzelil.

— O kurwa. Nie trafilem.
Rezyser nie poruszyl sie nawet o milimetr.
Valenti westchnal. Wyrwal siekiere z reki pani Parker i z rozmachem uderzyl sie ostrzem w glowe.

Rezyser splunal.

— Macie to?
Cisza,

— Macie!?

— Stanislaw, do cholery, powiedz, ze nie jestes znowu pijany! To juz byla trzecia ekipa.

— blgrh...

THE END.

Poprzednia część Wersja do czytania