zajavka

Sztuka wybaczania (5)

Poprzednia część Wersja do czytania

Michael stał pod drzewem. Bał się podejść bliżej. Nie chciał podejść bliżej.
Nie chciał patrzeć, jak jego szczęście zamknięte w jasnobrązową trumnę,
wyściełaną ciemnoczerwoną tkaniną, znika, przysypane ziemią. Gdyby nie Max, to w ogóle
by tu nie przyszedł. Ale Maxa nie dało się przekonać. Wyciągnął go z aresztu, przekonał
sędziego do odroczenia jego sprawy, gdy będzie już po wszystkim, kupił mu grogi garnitur
i kazał iść ze wszystkim na pogrzeb. Przez cały czas, gdy Max zajmował się Michaelem,
temu wszystko było obojętne. Nie obchodziło go, czy zamknął go pod zarzutem nieumyślnego
spowodowania śmierci, czy będzie siedział czy nie. Nic go nie obchodziło. Wyłączył wszystkie
swoje zmysły, nie zwracając na nic uwagi. Czasami tylko przez tą zwartą mgłę przedzierał się
głos Maxa, każący wziąć się mu w garść, ale Michael nie słuchał. Max mógł nim kierować w życiu,
kupić garnitur, zabrać na pogrzeb, ale nie mógł ingerować w jego myśli, które coraz bardziej
niebezpiecznie zbliżały się do tego, czego Max najbardziej się obawiał.

................

Max bawił się trzymaną w ręku garstką ziemi. Czeakał na odpowiedni moment, by rzucić nią
w znikającą w ziemi trumnę Marii. Garstka parzyła go rękę jak wyrzut. Zdawałoby się, że
mówi: "To twoja wina, nie pomogłeś jej". Max wiedział, że to nie prawda. Nikt jej nie mógł
jej pomóc, ale miał niesamowite wrażenie, że czegoś nie zrobił. Czegoś ważnego, co mogło ją
uratować. "Ale przecież nie mam mocy??? O co w tym wszystkim chodzi???" – pomyślał Max. Nie
chciał się dużej nad tym zastanawiać. Teraz najważniejszy był Michael, który po śmierci Marii
zamknął się w sobie tak jak kiedyś Isabel. Żył w swoim świecie, nie reagował na nic, był jak
bezwolna zabawka, którą można kierować jak tylko się chce. Nie dał się tylko zmusić by wziął
bezposredni udział w pogrzebie. Co prawda, udało mu się go przekonać, by w ogóle przyszedł
na pogrzeb, ale wyciagnięcie go z pod drzewa, stojącego przy wejściu na cmentarz było
niewykonalne. W tej sprawie wykazał swój dawny ośli upór i Max miał nadzieję, że wszystko
będzie dobrze. Nagle poczuł delikatne szturchnięcie z prawej strony. To Kyle. Max zrozumiał o
co chodzi, podszedł do jamy, gdzie powoli znikała opuszczana trumna i cisnął w nią garstką ziemi.

— "Niech spoczywa w pokoju" – powiedział ksiądz i zamknął Biblię. Pogrzeb dobiegał końca.
Max poczekał, aż wszyscy goście wgrmolą się do autobusu i pojadą do kafeterii państwa Parker,
by tam zjeść tradycyjny obiad, po czym podszedł do Michaela i powiedział:

— Michael, musimy iść...
On spojrzał na niego, nic nie powiedział. Jego oczy były puste nie wyrażały nic. Max przeraził
się. Nie Michaela, ale jego oczu. Bał się, że gdyby umarła mu Liz miałby takie same oczy jak
Michael. Puste, bez wyrazu. "Ale ja mam jeszcze bliźniaczki,a Michael nie ma już nic." – pomyślał.
Od razu pożałował swojej myśli. Michael ma ich. Maxa, Liz, bliźniaczki, Is i Kyla. Nie jest już
sam.

— "Chodź, musimy iść. Liz czeka w samochodzie"
Michael wciąż się nie odzywał. Max nie wiedział, co robić
_ "Michael, musimy już isć – powtórzył – czeka nas jeszcze uroczystość pogrzebowa, a musimy
się jeszcze spakować przed powrotem do Atlanty. Wreszcie poznasz moje dzieci" – dodał
z wymuszonym uśmiechem, który miał być serdeczny i kojący. Michael drgnął. Jego usta uniosły się
drwiącym uśmiechu.
_"Tak, jedźmy już, muszę poznać twoje dzieci. Ja kocham dzieci" – powiedział i poszedł w kierunku
samochodu, zostawiając ogłupiałego Maxa pod drzewem.

........................

— "Liz, widziałaś Michaela" – krzyknął gdzieś z dołu głos jej męża.

— "Nie – odkrzyknęła – myślałam, że jest z tobą". Wróciła do pakowania walizki, za pięć godzin
mieli samolot powrotny do Atlanty. Cieszyła ię, że wracają. Ten wyjazd nie był taki, jaki miał
być. Liz wiedziała, że do Roswell już nie wróci. Nie chcę mieć z tym miastem nic wspólnego.
To tu straciła dwójkę swoich przyjaciół, to tu cierpiała przez Maxa i Tess. Jedyne jej
szczęście to Atlanta, jej dom, praca, dzieci i mąż, o którego musiała walczyć. Usłyszała, że
ktoś wszedł do pokoju. Odwróciła się, choć i tak wiedział, kto to taki.

— "Liz, zaczynam martwić się o Michael. Nie ma go w domu, twój ojciec mówi, że widział go jak
wychodził z domu. Nie zatrzymywał go, bo myślał, że wiemy. Naprawdę się martwię".
Liz popatrzyła na niego. Tak słodko wyglądał jak się martwił. Jego oczy, które zawsze uważała
za najpiękniejsze na całym świecie, nabierały takiej pięknej brązowej barwy. Przytuliła się do
niego i powiedziała:

— " Chyba trochę przesadzasz. Michael pewnie wyszedł tylko na spacer, ale jak chcesz, to możemy
go poszukać".
Max pocałował Liz w czoło i powiedział:

— "Wiesz, że na ciebie zawsze można liczyć ??"

— Wiem, ale możesz mi to powtarzać – uśmiechnęła się do niego, po czym wyswobodziła się
z jego ramion, chwyciła kluczyki od wypożyczonego samochodu i powiedziała – To co jedziemy??"

................

Deszcz padał już od godziny. Był zimny i ostry, zadawałoby się, że na rękach, o które rozbijały
się krople, pojawi się krew. Dokoła niego było pusto. Nikt już nie przemykał pod murami
cmentarza, myśląc, że to mu pomoże uniknąć zmoknięcia. Mu deszcz nie przeszkadzał.
Nie przeszkadzały mu krople spływające po twarzy. Wcale ich nie czuł. Od jakiegoś czasu nic już
nie czuł i było mu z tym dobrze. Ułatwiło mu to podjęcie decyzji. Nie przejmował się tym, co
będzie potem. Nie obchodziło go to. Interesowało go tylko tu i teraz i to, co zamierzał zrobić.
I to, co to dla niego znaczy. Nie wahał się, wiedział co robić. Decyzję podjął już tam, wcześniej
na pogrzebie. Teraz trzeba to tylko zrobić. Wystarczyły dwa ruchy. Teraz trzeba czekać. Zamknął
oczy i oparł się wygodnie o oparcie ławeczki stojącej przy grobie. Czekał, krople płynęły po
jego twarzy. Zdawałoby się, że płacze. Ale nie, on nie płakał, nie miał już w sobie łez. Ból
zastąpiło oczekiwanie. Oczekiwanie..... Otworzył oczy, ale już nie wiele widział. Ostatnie, co
zapamiętał to widok deszczu rozmazującego krew na jego dłoniach. Potem widział tylko ciemność.
Nie przeszkadzało mu to. Dalej czekał. Jego głowa osunęła się delikatnie w dół. Czekał. Wiedział,
że już niedługo. Ciemność w jego głowie zaczęła ustępować. Gdzieś tam zaczął dostrzegać kontury
Marii. Ostatnimi siłami świadomości pomyślał: Dziękuję, a jego głowa osunęła się bardziej w dół
i zawisła bezwładnie. A deszcz dalej padał.....

...........................

—"Max, wracamy, pada deszcz. Na pewno jest już w domu" – rzuciła znad kierownicy Liz w kierunku
Maxa, siedzącego obok. Była zmęczona. Szukali Michaela już dobre pół godziny.

—"Nie, Liz jeszcze nie. Zajedźmy jeszcze na cmentarz, na pewno tam jest" – odpowiedział Max.
Liz spojrzała na niego. Bardzo mu zależało, aby odnaleźć Michaela. Nie dziwiła mu się, ale była
też zmęczona.

—"Dobrze" – odparła miękko. Zawróciła i pojechała w kierunku roswellowskiego cmentarz.
Zaparkowała spokojnie przed bramą i odwróciła się do Maxa:

—"Mam iść z tobą??" – zapytała.

—"Gdybyś mogła..." – odpowiedział. Nie patrzył na nią. "Czego on się boi??" – pomyślała Liz,
ale nie powiedziała tego głośno. Spojrzała na niego pytająco i wysiadła z samochodu. Max zrobił
to samo.

—"Pójdę pierwszy" – powiedział Max

—"Nie – odpowiedział Liz, chwytając go za rękę – pójdziemy razem." Max podziękował jej wzrokiem.
Nieprzyjemne uczucie bezradności, które dręczyło go od dwóch godzin trochę odeszło. Przeszli
przez bramę i poszli w kierunku miejsca, gdzie kilkanaście godzin wcześniej pochowali Marię.
Z daleka go zauważyli. Liz słyszała westchnięcie ulgi jej męża. Podeszli bliżej. Liz wystarczył
jeden rzut oka, wiedziała. "A więc, to tak kończy się ta historia.." – pomyślała ze smutkiem.
Ale nie płakała. Gdzieś w głębi duszy spodziewała się tego. Max jeszcze nie zauważył. Pochylił
się nad Michaelem i lekko nim potrząsnął. Żadnej reakcji. Liz dotknęła ramienia męża

—"Max...- powiedziała i Max zrozumiał. Także nie zapłakał. Wyciągnął komórkę, wystukał numer
i powiedział do słuchawki:

—"Dobry wieczór, szeryfie..." – a zmork powoli opatulał cmentarz bezpieczną czernią..

....................
the end


Poprzednia część Wersja do czytania