RosDeidre, tłum. Nan

Antarskie Niebo (10)

Poprzednia część Wersja do czytania Następna część


Część VIIa

Lot. Płynęła przez ciche muzeum, być może była to Galeria Narodowa, w dół korytarzy niczym niespokojny duch. Czasami zatrzymywała się i spoglądała na ścianę obrazów rozpostartą przed nią, dopóki nie znalazła pokoju, w którym poczuła się jak w domu.
Usiadła na miękkiej ławce, podwinęła nogi i dokładnie obserwowała obrazy wiszące na długiej ścianie. Najpierw zauważyła dzieła Michaela, znajome płótna, z których każde zawierało jakąś część niej i niemalże falowało w rytm bicia jej serca. Pokazywały wszystko to, co było w jej życiu pięknego i idealnego. Westchnęła cicho wpatrując się w nie i jakby starając się, by zapadły w nią głęboko. Tak jak dusza Michaela, pomyślała, razem z powietrzem wciągając za każdym razem kolory i ruch.
Potem jej wzrok ześlizgnął się w bok- i odkryła obrazy Davida wiszące tuż obok dzieł Michaela. Te z kolei podniecały ją, poruszały jakieś głębokie części jej duszy i nagle spostrzegła, że były niezwykle erotyczne. Niemalże zapomniane uczucie pożądania zaczęło powoli rosnąć gdy patrzyła na beztwarzowego mężczyznę z Przejścia w Sen. Artysta nie dał mu żadnych swoich rysów, choć Liz w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób wiedziała, że był przystojny. Nagle postać na obrazie poruszyła się i odwróciła do niej przodem, powoli ukazując przód głowy.
Nie miał twarzy, tylko szydreczą maskę pozbawioną jakichkolwiek rysów...

—To nie może być tak! – chciała zawołać. – Coś tutaj jest nie tak!
Obraz zamigotał przez chwilę, poczym wrócił do pierwotnego stanu. Liz potarła szczękę patrząc z zaintrygowaniem na obraz i zastanawiając się, dlaczego wydawało się, że oto coś bardzo ważnego leżało tuż obok niej, a ona nie mogła tego dosięgnąć.
Coś nie pozwalało jej jeszcze złożyć wszystkiego razem.
W końcu jej wzrok powędrował dalej, odnajdując znajome ryciny przedstawiające Siedem Cudów Świata.
Mauzoleum, świątynia, latarnia. Szablon ludzkiej tęsknoty do wielkości i doskonałości leżał w riunach u jej stóp – troszeczkę więcej niż pamiętny błysk w oku Herodota.
Podczas jej ostatniego roku studiów była zafascynowana obrazami Wiszących Ogrodów Babilonu, wyobrażała sobie, że jest egzotyczną księżniczką, przywiezioną z jakiejś odległej krainy. I Maxa jako króla, który kochał ją tak bardzo, że kazał zbudować dla niej replikę domu odległego o setki lat świetlnych.
Jej książę Max, mężczyzna, który mógłby dać jej cały Wszechświat gdyby tylko tego chciała. Mężczyzna, który trzymał jarzące się gwiazdy w dłoniach, który osnuwał ich miłość legendą niczym babim latem. Max, wciąż żywy i piękny, w bursztynowych oczach tlił się nieziemski ognik, był bardziej królewski niż na Ziemi. Otoczony służbą i klejnotami. Nabuchodonozor odtwarzający ziemski ogród pełen tajemnic.
Wszystko dla niej, by oczarować swoją młodą małżonkę, swoją królową Kosmosu.
Ale wtedy projektor kliknął, zmienił obraz, ciemność zajęła miejsce światła. Nowy obraz, nowe marzenie, poprzednie były zbyt stłumione. Ale mimo wszystko, wiedząc o śmierci Maxa, nie przestała marzyć. A obraz tych ogrodów wyrył się w jej pamięci, wypalił się w jej mózgu niczym enkaustyczne dzieło. Jej nadzieje tężały i zastygały niczym wosk, nieczuły na dotyk. Duszący ją bezgłośnie noc w noc.
***
4:35 rano.
Niczym nocne rendez-vous, sekretna randka umówiona między Maxem a nią. Nigdy nie powiedziała Michaelowi o tych conocnych pobudkach, chociaż chyba się domyślał. I teraz też Liz leżała w ciemnościach, serce biło jej niesamowicie szybko gdy zerknęła na elektroniczny zegar. Między jej łóżkiem a łazienką był taki przeraźliwie długi dystans, przepełniony po drodze obawami i strachem.
Jeszcze jedna noc. Jeszcze jeden obrót Ziemi, jeszcze dwie podróże wskazówek zegara dookoła tarczy. Osiem lat niezauważalnie minęło. Spała niespokojnie tamtej zimnej nocy późnego lutego, pokój był oświetlony dziwną poświatą od świeżo spadłego śniegu, pokrywającego ziemię za oknem. Pług śnieżny hałasował gdy zaczął posypywać solą ulicę za oknem jej pokoju. Liz zaś chodziła po pokoju nie mogąc spać, próbując uwolnić się od niejasnych i pokręconych marzeń o Maxie. Bardziej szorstkich i niezrozumiałych niż w ostatnich miesiącach, gdy wspomnienia nieco zbladły i przytłumiły się od czasu jej wyjazdu z Roswell.
Ale tamtej nocy obrazy były o wiele ostrzejsze i liczniejsze. Ciągle widziała jego oczy, proszące. Ale o co? Uklęknął przed nią i pochylił głowę, ciemne włosy nie wiadomo dlaczego były dziwnie wilgotne. Wyciągnęła dłoń by powoli je odgarąnć, pocieszyć go nieco.
Ćśśś szepnęła łagodnie. Jestem przy tobie, Max. Jestem tuż obok.
Ale gdy cofnęła rękę, jej palce były całe we krwii, bardziej czerwonej niż jej, we krwii kosmity.
Otworzyła usta by krzyknąć, by zapłakać, jej szczęka zaczęła pulsować niewyobrażalnym bólem.
Jestem przy tobie, Max chciała krzyczeć, ale z jej ust wydobył się tylko ledwo słyszalny szept. Nie poddawaj się, Max. Jestem przy tobie... Z tobą. Nigdy cię nie opuszczę... nigdy nie opuszczę.
Czuła, jak wyciagnął do niej ręce, jak przytulił ją do siebie... tak prawdziwie. Spojrzał do góry, znowu poczuła na sobie bursztynowe oczy Maxa, ale ożywiony, znajomy blask zniknął, jakby całkowicie wymazany.
A potem czuła tylko chłód, otaczajcy ją niczym ramiona martwego kochanka.

—Max! – krzyknęła budząc się gwałtownie, jej ciałem wstrząsały dreszcze. Skuliła się na łóżku, czując jak ciemność otacza ją i przykrywa. Wszystko było mokre, jej włosy, kołdra, jej twarz pulsowała oślepiającym bólem.

—Max... – szepnęła spoglądając na zegarek.
4:54 rano.

—Tak bardzo mi ciebie brakuje- zamruczała do nieprzejrzanego mroku, masując klatkę piersiową z nadzieją, że to nieco uspokoi rozszalałe serce. – Boże, to nigdy nie przestanie tak boleć, Max... dla ciebie.
Przy tych słowach jej gardło zacisnęło się boleśnie, łzy spływały po jej policzkach. Wczepiła palce we włosy gestem szaleńca, przyciskając dłonie do głowy w bezowocnym wysiłku powstrzymania lawiny uczuć którą wyzwoliła.
W końcu zwinęła się w kłębuszek, jej pierś drżała od tłumionego szlochu. Dlaczego to nie może mniej boleć, Max pomyślała poprzez zasłonę łez. To już tak długo...
***
Liz szła ostrożnie po chodniku okrytym śniegiem, który spadł poprzedniej nocy. Niewiele go było, najwyżej trzy cale, ale całe miasto wciąż było dziwnie ciche i nierchome, czasami tylko jakiś pojedyńczy samochód mijał powoli. W większości jednak chodnik wydawał się być nietknięty, z kilkoma tylko odciskami stóp rozrzuconymi przed nią. Liz owinęła ciaśniej szyję szalikiem i podniosła do ust kubek z kawą. Czekoladowy aromat kawy otoczył ją ze wszystkich stron gdy pociągnęła ciepły łyk napoju. Okrążając plac zerknęła na ciemne drzwi galerii i przez chwilę wydawało jej się, że zobaczyła niewielką paczkę opartą o drzwi, zabezpieczoną od śniegu pod zadaszeniem.
Popatrzyła jeszcze raz, pewna, że oczy ją zwodzą, igrając sobie z jej sekretnymi nadziejami. Ale starannie opakowana paczka dalej tam stała...
Liz przebiegła ostatnie metry dzielące ją od galerii, gorąca kawa chlupotała w kubku. Liz uklnęknęła powoli i ostrożnie, jej buty poślizgnęły się na mokrym śniegu gdy padała na kolana. Oparta o drzwi stała bardzo mała paczuszka, płaski kwadrat owinięty brązowym papierem, chyba nie więcej niż stopa długości i tyle samo wysokości. Z przodu znajome staranne pismo, Okna dla Duszy. Dla Uroczej Liz.
Liz wzięła paczkę w dłonie i przycisnęła ją do piersi, niczym cenny skarb. Obejrzała się dookoła szybko, tak jakby mogła znaleźć gdzieś swojego enigmatycznego malarza, czającego się gdzieś w ciemnościch.
Poczuła się nagle obserwowana, jakby jego artystyczny wzrok był skupiony na niej. Liz przeczesała włosy ręką w ciepłej rękawiczce, przygładzając je nerwowo i powoli wstała z kolan.
I wtedy właśnie zobaczyła ślady, czysto odbite na świeżym śniegu. Dwa odciski stóp, trzeci odcisk był zaś mały i okrągły; jedna stopa z pewnością była mniej sprawna, ślad był bowiem głębszy. Odciski wiodły dokładnie do drzwi galerii.
Dwa ślady stóp i małe kółko wielkości ćwierćdolarówki. Ślad zdradził chód Davida. Tak jak mówił, chodził o kuli.
Liz powoli poszła wzdłuż oryginalnych śladów prowadzących w drugą stronę niż jej galeria. Na chwilę zgubiła jego "trop", gdy odciski jego stóp zmieszały się z innymi śladami, ale odnalazła te właściwe kilka metrów dalej. Gdyby nie było tak wcześnie, nie mogłaby tak wyraźnie widzieć śladów, świeżego szlaku wiodącego prosto ku niemu.
Przeszła już pięć ulic, gdy nagle ślady skręciły z chodnika do małego parterowego domku. W jednym oknie, zdaje się kuchni, świeciło łagodne światło, smużka dymu unosiła się z komina ku ciemnemu, porannemu niebu. Liz miała ochotę pójść prosto do drzwi Davida Peytona i zadzwonić. I wtedy zobaczyła. Para czarnych butów do wędrówek stała na zwenątrz jakby po to, by nieco wyschnąć. W jej wyobraźni natychmiast pojawił się pewnien obraz, David pochylający się by rozwiązać buty, opierając ciężar ciała na kuli. Wbrew pozorom młody mężczyzna. Bardzo przystojny młody męczyzna.
Liz odgarnęła kosmyk włosów opadający jej na oczy, jej serce biło szybko z powodu takiej drobnostki. Coś tak prostego jak czyjeś buty... wiedziała jednak, że poprzez śledzenie go naruszyła mury ochronne Davida, jego izolację, którą sam sobie narzucił. Ale teraz, gdy była tu, przed jego domem, potrzebowała czegoś więcej, musiała się dowiedzieć, co miał na myśli mówiąc "proteza twarzy". Postawiono jej zbyt wiele pytań na ten temat a wszystkie domagały się odpowiedzi. Obeszła jeszcze dom dookoła, mając nadzieję, że gdzieś na ścianie mignie jego cień, ale nic takiego się nie zdarzyło. Mały obraz wciąż był blisko jej piersi, niemalże parząc ją poprzez płaszcz. Zastanowiła się, czy przypadkiem nie wyjąc tylko kartki i nie zostawić go w jego skrzynce Pocztowej, dając mu tym samym znak, że go odnalazła. Ale byłoby to dla niego niczym siarczysty policzek, podczas gdy on dawał jej po prostu prezent. Nagle wyobraziła go sobie jako Boo Radley’a, zostawiającego cenne prezenty i skarby w pniu drzewa – w tym wypadku drzewem były drzwi jej galerii. I tak jak Scout czuł się odpowiedzialny za Boo, tak ona czuła się odpowiedzialna za swojego nieśmiałego nieznajomego, poznaczonego bliznami odludka, znajdującego się na skraju światła i ciemności, gdy patrzył na nią jak na anioła – dziwny uwodzcielski i czuły strażnik.
Otwórz oczy, Liz.... Otwórz oczy. Liz złapała gwałtownie oddech przypominając sobie jego przepiękne dzieło a aniołem i ostrożnie wycofała się.


Poprzednia część Wersja do czytania Następna część