Luthien

Król Zan i królowa Simbelmyne (26)

Poprzednia część Wersja do czytania

Plan B cz III

Czy nie macie czasami wrażenia, że nie macie domu? Czy nie pragniecie czasami uciec od całego świata i ukryć się?...tylko gdzie? człowiek bezdomny może ukryć się tylko we własnym sercu. Ale na jak długo?...to jest najgorsze...bezsilne próby ucieczki, wyzwolenia, kiedy tak naprawdę, w swoim sercu zaczynamy rozumieć, że z tej drogi nie ma powrotu. Nie da się uciec od świata, on nas odnajdzie. Im bardziej chcemy się odciąć, tym większe problemy zwalają się nam na głowy, przywracając do rzeczywistośći. Czasami jest tego za dużo. Nie potrafimy sobie z tym poradzić i co wtedy?

Wybiegła jak najszybciej ze statku. Miała już dość ciągłego powtarzania jej, że tylko ona może uratować Antar i Ziemię. Nie wierzyła w przeznaczenie. Nie chciała wierzyć w przeznaczenie. Na jej rękach znowu pojawił się niebezpieczne błyski, co jeszcze bardziej ją zdenerwowało.

—Czy coś się stało?-podszedł do niej człowiek, który ich wcześniej przywitał. – może przynieść pani szklankę wody?
Starała się na niego nie patrzeć. Schowała dłonie pod rękawami.

—Nic...zostaw mnie...muszę tylko złapać oddech.
Usiadła na ziemi obok wejścia do statku. Zamknęła oczy, próbując nie myśleć, ale nie wyszło jej za bardzo. Czuła złość zbierającą się w niej. Ten statek źle na nią działał. Przypominał chwile, o których Bel chciała zapomnieć.
"Ja nie jestem Bel!"-krzyknęła sobie w myślach.

—Liz, co się stało?-znajomy głos męża, uspokoił ją trochę.
Nie odpowiedziała. Max usiadł koło niej i przytulił. O nic więcej nie pytał.

—Ja nie dam rady...nie dam rady tego zrobić.-po raz pierwszy od kilku lat wierzyła w te słowa.

—Spokojnie, wszystko będzie dobrze.
Nadal oddychała ciężko.

—Dlaczego tak musi być? Dlaczego nigdy nic nie może być normalne? Dlaczego musisz być królem?...Czemu nie mogłeś być zwykłym Ziemianinem?

—Tak widać miało być. Nie możemy zmienić swojego pochodzenia, możemy jedynie nie dopuścić, aby ono zmieniło nas.

—Ta wojna wszystkich zmieniła. Najpierw Khavara, Avę, całą Królewską Czwórkę, czy Piątkę, jak kto tam woli.

—Są też dobre strony.

—Wojna nie ma dobrych stron.

—Gdyby nie wojna w Układzie nigdy byśmy się nie spotkali. Właściwie, to w ogóle by mnie nie było.
Uśmiechnęła się do niego.

—Obiecaj mi, że jak to wszystko się skończy będziemy mieli zwykły dom. Nie ważne czy na Ziemi czy na Antarze, czy gdziekolwiek indziej, ale zwykłe, bezpieczne i spokojne życie.

—Obiecuję. Będziemy mieli najnormalniejszy dom jaki istanieje w galaktyce. Pomijając oczywiście kosmiczne zdolności naszych dzieci.
Westchnęła. Dziwnie rozmawiało jej się z Maxem w bazie Łowców Kosmitów. Zebrała w sobie siły i podniosła się.

—Idziemy. Muszę znaleźć źródło fal.-powiedziała, ale kiedy tylko przestąpiła próg statku znowu poczuła tę dziwną energię. Kabina wyglądała teraz o wiele jaśniej. Pozostali kosmici nie zadawali pytań. Jak powiedział Michael, przyzwyczalili się już do takich zachowań Liz.

—Znaleźliście coś?-spytała.

—Tak.-odparła Mel i pokazała jej biały kamień w kształcie kwiatu.

—Co to za kamień?

—Nie wiem. Był ukryty w ścianie. Otworzyłam ją silmarilem. Wiem tylko, że ten kwiat nazywa się w języku Antaru lizzie.
"znowu"

—Zdaje się, że to on wysyła te dziwne fale. Oprócz tego nie znalazłam na statku żadnego innego niezwykłego urządzenia.

—Nic niezwykłego?-zasmiał się Michael-powtórz to Claytonowi.

—W takim razie, co robimy?-spytała Is.-szukamy dalej?

—Nie mamy czasu.-odparła Liz.-zabieramy kamień i wracamy.
Wyszli ze statku. Znowu podszedł do nich tamten człowiek.

—Jak widzicie trwają prace nad otworzeniem kolejnych kabin. Nie dostaliśmy się jeszcze do samego środka, ale już niedługo pewnie nam się uda. Próbujemy również odszyfrować ich pismo. To naprawdę fascynujące, przynajmniej tak uwarza nasz człowiek, który się tym zajmuje. Kosmici mają bardzo skomplikowany język, chociaż ich alfabet zawiera tylko 20 liter, ale aż 40 głosek...

—Dziękujemy za wykład z języka kosmitów, ale nie po to tu przybyliśmy i już musimy lecieć.-przerwał mu Max.

—Mam nadzieję, że agent Clayton odwiedzi nas niedługo.

—W tej chwili ma o wiele powazniejsze sprawy na głowie.-odparł Max-do widzenia.

—Poczekaj!-powstrzymała go Liz-prosze pana-odezwała się do człowieka w bieli-na polecenie agenta Claytona chcielibysmy zabrać ze sobą pentagony, które znajdowały się w tym statku.

—Już przynoszę.
Wrocił po chwili.

—Tylko trzy?-spytała zdziwiona Liz.

—Więcej nie było na statku. Tego jesteśmy pewni. Pentagon wysyła specyficzne promieniowanie.
Liz zabrała je, kosmici opuścili bazę i wrócili do Waszyngtonu.

—Znaleźliście to czego szukaliście?-spytał prezydent, kiedy tylko sie pojawili, a on ochłonąl po ich teleportacji.

—Nie okładnie to o czym myślałam, ale może sie przydać. Kiedyś. Teraz mamy na głowie nie wiem jak wielka armię i coraz mnie czasu, więc trzeba się spieszyć.

—Od waszego..."odlotu" nic nie znaleźliśmy i chyba szybko nie znajdziemy.-powiedział Clayton.

—Nie wstrzymujcie poszukiwań. Kto szuka ten znajdzie. My spróbujemy innego sposobu. Potrzebujemy pomocy militarnej.

—Clayton, zajmiesz się tym.
Po ustaleniu planu akcji wojska kosmici zebrali się w oddzielnej sali. Na stole leżało pięć pentagonów.

—Jeden zabrałam Claytonowi, a ten drugi mieli skórowie w Roswell.-wyjasniła Liz-teraz musimy zdecydować, co robimy dalej. Został nam jeden dzień, nie licząc reszty dzisiejszego.

—Myśleliśmy, że ty masz jakiś plan.-powiedział Michael-zawsze masz, więc nie owijaj w bawełne tylko gadaj.

—Nie na armię skórów. Potrzebujemy granilithu.

—Khavar i tak jest silniejszy niż cała jego armia.-powiedziała Mel-a jego pokonaliśmy.

—Khavar to co innego.-odparła Liz.

—Czemu? Dla mnie skór to skór i nic więcej.-powiedział Michael.

—Z Khavarem jesteśmy połączeni. To wszystko zmienia. Nieznany skór wierzący w swoje siły może być trudniejszy do pokonania.-powiedziała Isabel.

—Trzeba zebrać ludzi. Kanster ma wielu w swojej bazie, ale na Ziemi są jeszcze ludzie Sero i Katany...

—Kogo?-przerwał Melayi Michael.

—Sero jest sługą króla Korse, a Katana moją. Nie było ich na ostatnim zebraniu. Zajmę się nimi. Sprowadzą ilu się da kosmitów do Roswell.

—To nic nie da.-powiedziała w końcu Liz-nie ma sensu ich narażać. Jeśli my się nie obronimy, to nie pomoże nam żadna armia. Mamy szansę. Pentagony osłabia skórów. Silmarile nam pomogą.

—Khavar też ma silmaril. Będzie mógł się do nas podłączyć, a to nie byłoby miłe.-powiedziała Mel.

—Nadal mamy przewagę.-odparła pewnie Liz-Wykorzystamy pentagony i silmarile.

—Więc, co zamierzasz robić dzisiaj i jutro?-zapytała Isabel.

—Jedziemy do Roswell. Mamy prawo do odpoczynku.

Tymczasem w przestrzeni międzygwiezdnej
miejsce:statek Khavara
osoby:Khavar, jego zastępca
Khavar chodził w kółko po jednej z "komnat".

—Panie, dostaliśmy wiadomość od Gortaura, może pomóc.

—Nie będę go wzywał do piątki Endorian. Wyśmieje mnie.

—Ale może pomóc odbić Antar.

—Nawet on nie pokona teraz mocy granilithu. Nie, kiedy tam jest Zan i Lizzie.

—Ja już nic nie rozumiem. Przecież mamy zastać ich na Endorze.

—One znalazły jakis sposób. Na pewno. Nie tak łatwo pokonać Lizzie. Serena umie obsługiwać granilith. Coś wykombinowały.

—To znaczy, że Bel się ujawniła?

—Na pewno. Tylko ona jest w stanie uspokoić lud w czasie ich nieobecności. Teleportowała ich jakoś na Ziemię.

—Z Antaru na Endor? Przecież to niemożliwe.

—Wiem, że to niemozliwe!!! Ale ostatnio widziałem dużo rzeczy, które przestały być niemozliwymi. Ta kobieta...Liz...jest człowiekiem, ale jest równie silna jak Bel. Równie groźna.

—I równie bezsilna.
Khavar zaśmiał się ponuro.

—Nie, one nie są bezsilne. To prawda, Lizzie nie potrafiła mnie zabić, ale nie posądzam o to Liz. Próbowałem zabić jej męża, moja na szczęście martwa już "służąca" zabiła jej przyjaciela. Wycierpiała przeze mnie równie dużo. Wystarczyło spojrzeć na Isabel. Nauczyłem je obie walczyć.

—Ostatnio nie dała rady, więc i teraz nie pokona cię, panie.

—Ostatnio za bardzo bała się o Melayę...musiała wiedzieć...tak jak Bel i Serena wiedziały...zmiania kierunku!-powiedział nagle-nasz cel to Los Angeles. Dawno cię nie widziałem Kal. Gdzie teraz jesteśmy?

—Właśnie weszliśmy w Układ Słoneczny. Będziemy na Endorze dzień wcześniej.

—To też przewidziałaś?...i tak was nie zaskoczę...nie z simbelmyne. Ich nie da sie zaskoczyć.

Miejsce:inna planeta, a dokładniej Antar, sala z granilithem
osoby:dwie simbelmyne i Anhar
Bel siedzi na ziemi tuz przy kamieniu, Serena chodzi nerwowo, dokładnie tak jak Khavar, Anhar stoi pod ścianą i w spokoju przygląda się granilithowi.

—Czemu nie powiedziałaś im jak pokonać Khavara? W dwa dni na to nie wpadną, a jesli nawet to będę go szukali zamiast...

—Serena, daj jej spokój.-przerwał jej Anhar-Ufasz Bel, prawda?

—Oczywiście.

—Ufasz Liz?

—Nie znam jej. Nie moge jej ufać. Nie tego mnie nauczyliście.

—A Mel ufasz?

—Oczywiście, przecież to przyjaciółka Bel.

—Chodziło mi o Melanię, córkę Liz.
Serena zatrzymała sie trochę zdziwiona.

—No...ufam jej. Nie mogę jej nie ufać. To tak jakbym nie ufała sobie.

—A ufasz sobie?

—Anhar, przestań.-przerwała Bel-próbuję się skupić.
Serena przerzuciła teraz swój wzrok na Bel. Stała chwilę w milczeniu. Czuła na sobie spojrzenie Anhara.

—Nie wytrzymam dłużej! Lecę tam.-powiedziała i ruszyła w stronę granilithu.

—Nie lecisz!-poczuła jak ktoś łapię ja mocno za rękę.

—Anhar puść mnie. Nie jestem małym dzieckiem, którym wszyscy się muszą opiekować. Wysłaliście tam Melayę, więc i ja moge lecieć. Pokonywałam Mel jak byłam trzy razy młodsza od niej. Dam sobie radę sama.

—Nie puszczę cię tam samej.-powiedział stanowczo Anhar.

—Nie pytam się ciebie o zdanie. zrozum, musze im pomóc.-jej oczy złagodniały.

—Nie teraz Sereno.-powiedziała Bel-musza pokonac Khavara sami, bez nas.
Serena ze zrezygnowaniem spojrzała jeszcze raz na granilith. Pojawiła się na nim dziwne światło.

—Co się dzieje?-spytał Anhar.
Błyski zaczęły przechodzić po zewnętrznej stronie kamienia, a w środku normalne światło granilithu zniknęło.

—Granilith wyczuwa obecność Królewskiej Pieczęci na planecie, na której aktualnie przebywa.-usłyszał w odpowiedzi głos Sereny-Max i Liz, którzy posiadaja Pieczęć...

—Liz ma pieczęć? Od kiedy królowa ma pieczęć?

—Odkąd królowa jest z innej planety.-odparła Bel.

—...oraz syn Maxa, Zan, są na ziemi, więc na Antarze nie ma prawowitego władcy, dlatego granilith przestał świecić, chociaż bariera sie utrzymała. Granilith czerpie na nia energię od Antarian.

—A te błyski?

—Tego właśnie nie rozumiem.
Nagle sala się zatrzęsła, a granilith rozbłysł jasno.

—chyba jednak mamy na Antarze prawowitego spadkobiercę.-stwierdził Anhar-tylko wyjasnijcie mi dlaczego?
Serena patrzyła się zdziwiona na granilith. tego się nie spodziewała. Błyski nadal przechodziły po jego powierzchni.

—Melania będzie w przyszłości królową. Ona ma pieczęć, chociaż jej młodsza siostra nie ma.

—A te błyski?-powtórzył Anhar.

—Zmienili coś.-odpowiedziała za Serenę Bel.

—Co zmienili? Czemu zawsze trzeba od was tak wszystko wyciągać?

—Zmienili przyszłość.-dokończyła Serena.
Czas:kilkanaście godzin później

—Cześć Kal, co słychać u starego kumpla?

—Mówiłem, że dzisiaj nikogo nie przyjmuję!

—Mnie przyjmiesz.
Kal odwrócił się na swoim kręconym krześle i zamarł.

—Khavar...

—We własnej osobie, wróciłem i mam do ciebie parę pytań.

—Nic ci nie powiem.

—Czyli wolisz po mojemu...jak zwykle.

Antar, sala Wyroczni, królowa matka, Melania, Lahrek

—W jaki sposób mozemy obronić Antar? Ta bariera nie wytrzyma długo.-spytała królowa Varda.
Wyrocznia milczała.

—Bariera wytrzyma ile będzie musiała.-powiedziała Mel, a królowa dopiero teraz ją zauważyła.

—skąd ta pewnosć?

—Skąd ta niepewność?-odpowiedziała słowami wypowiedzianymi kiedyś przez inna osobe na takie właśnie pytanie.

—Jeszcze wczoraj bałaś się, że coś moze sie stać twoim rodzicom, a teraz jesteś tak spokojna. Czemu?

—Może i mam tylko 5 lat, ale ufam mojej mamie.

—Zaufanie może zawieść.-odezwała się nagle Wyrocznia.

—Moja mama nigdy mnie nie zawiodła i nie zawiedzie.

—Pewność siebie nie pokona twoich wrogów...
"królowo"-dokończyła w myślach Wyrocznia.
Mel uśmiechnęła się na to szeroko.

—Przecież własnie cię pokonała.-powiedziała i zaczęła wirować w tańcu po sali Wyroczni.

—Ale przeznaczenia nie pokonasz.

—I nie mam zamiaru walczyć z przeznaczeniem.-odparła Mel, nadal sie śmiejąc.

—Zbytnia pewność siebie może zabić.

—Nie mnie.-powiedziała Mel i zatrzymała się, wbijając wzrok w kamień-nie próbuj mnie skołować, ja nie jestem Bel, Słucham tylko rad przyjaciół, a z przyszłością sama sobie poradzę. Wymyśl lepiej jakąś odpowiedź dla królowej, bo niedługo staniesz się bezużyteczna.

—W tym rodzie nie będzie więcej widzących. Dobrze o tym wiesz, dziecko.
W odpowiedzi zabrzmiał dźwięczny śmiech.

—To tutaj.

—Jesteś pewna?

—Nie, tylko mi się tak wydawało.-odparła z ironia.

—Nie za blisko? Musiał wiedzieć, że tu będziemy na niego czekać. Pewnie wyląduje, gdzie indziej.

—Nie wiem. Czuję, że tu będziemy walczyć. Zresztą on nie wie, że...

—Wie, że przylecieliśmy-przerwała jej Isabel-silmarile wzmocniły jego więź z nami.
Liz rozejrzała się po pustyni. Skały Redforda wzbijały się w niebo po prawo. To na pewno tu...

—Ile jeszcze czasu?

—Kilka godzin. Powinni już być w Układzie Słonecznym.

—Powiedziałbym, że raczej na Ziemi, Liz.
Zza skały wyszedł Khavar, a po chwili dookoła piątki kosmitów zaczęli pojawiac się skórowie.
Max i Michael podniesli ręce do obrony, ale Liz, Isabel i Melaya stały wpatrzone w Khavara.

—Do trzech razy sztuka Liz, tak brzmi ziemskie powiedzonko. Ja tam wolę wygrywać za pierwszym razem.
Skórów przybywało. Było ich już z poł tysiąca, a wojsko miało przybyć dopiero za kilka godzin.

—Dla mnie to już piąty raz. Robi się nudnie, co nie?

—Nie jesteście zdziwione, widząc mnie teraz. Wiedziałaś.

—Nie, nie wiedziałam, ale nic nie jest w stanie mnie zdziwić. Za dobrze znam już wszystkie scenariusze.
W tej chwili równiez dziewczyny podniosły ręce.

—Więc musiałas coś przygotować. Coś więcej niz silmarile.

—Jak zwykle masz rację.
Skórowie zatrzymali się, tworząc krąg dookoła Roswelianskich kosmitów i Khavara.

—Za to ty nie masz żadnego asa w rekawie.-mówiła dalej Liz.

—Nie potrzebuję, za dobrze was znam.
Nie odpowiedziała na to. Chwila milczenia.

—Na co czekasz?-spytała Melaya.

—Walczmy jeden na jednego. Przegrany opuści Ziemię i Układ.-zaproponował Khavar.
"Liz nie"
"spokojnie"
"Nie pozwolę"
"To ja tu umiem przewidywac przyszłosc, więc mnie nie przedrzeźniaj"
"Nie pozwolę"

—Po co?-"rozmowę" Maxa i Liz przerwał głos Isabel.-Przeciez po to wziąłeś ze sobą armię, żeby pokonać nasza piątkę. Chyba się nie boisz?

—Wy boicie się walczyć jeden na jednego.

—Nikt z nas nie boi się ciebie.-odparła Isabel-każdy z nas walczyłby z toba tak samo. Wszyscy wycierpieliśmy wiele przez ciebie, a nienawiść to potężna broń.

—Zgoda.-powiedział nagle Max i wystapił krok do przodu-Będę z toba walczył.
Khavar usmiechnąl sie dziwnie.

—Gdybyś pamiętał tamto zycie zabiłbyś mnie bez trudu, ale to nie z toba chcę walczyć.-powiedział, a jego wzrok zatrzymał sie na oczach Isabel-Do trzech razy sztuka Liz.

—Jakbyś czytał w moich myślach.-odparła i minęła Maxa.

—Liz, powiedziałem, ze ci nie pozwolę.-Max złapał ją za dłoń.
Uśmiechnęla się do niego.

—Dam sobie radę. Zaufaj mi. Ja nie potrafię przegrywać.
Puscił jej rękę. Ruszyła w stronę Khavara. Zatrzymała się mniej wiecej w połowie drogi między nim a Roswellianami i podniosła rękę.

—Ostatnio przegrałaś. Teraz tez przegrasz.
Uśmiechnęła się. Khavar podniósł rękę, ale nie zaatakował.

—Ona też wiedziała. Wiedziała, co zrobię.
Przytaknęła.

—Dlaczego nie walczyła?

—Walczyła, ale nie wierzyła.

—Dlatego nie potrafiła tego zrobić...a ty...
Białe światło wyleciało z jego reki. Zbliżało się do Liz.

—Liz, co ty robisz?-zawołał za nią Max.
I wtedy z ręki Liz wystrzelił nagle srebrny płomień i zderzył się z ogromną siła z mocą Khavara.

—Pentagon.

—Pięć pentagonów.-poprawiła Khavara Liz.

—Masz manię piątek.
Przestali rozmawiać, ale w głowie Liz huczało.
"Nie potrafiła tego zrobić...a ja..."
Światło powoli zatrzymało się na środku.

—Ty tez nie potrafisz mnie pokonać.
Liz zaczynała przegrywać. Silmaril świecił jasno, ale to nic nie dało. I wtedy poczuła dziwną energię przepływającą przez jej dłonie. Pojawiły się błyski, o których pozbyciu się marzyła kilka lat temu w Roswell. Energia wypełniła ją. Ciepło, jakie czuła, kiedy...tak, pamiętała je, kiedy po raz pierwszy dotknęła granilithu. Ale granilith jest miliardy kilometrów stąd, na Antarze...silmaril świecił jasno...nie tylko jej silmaril...
Zrozumiała. To Max, król Antaru, przekazywał jej energię granilithu, ale to nie wszystko...nawet nie zauwazyła jak zaczęła wygrywać.

—Kim ty jesteś??-zawołał nagle trochę przestraszony Khavar, dostrzegając błyski na jej rękach.
Ona go niesłyszała. Czuła wprost szalejacą w sobie energię...i znowu się coś zmieniło. Nagle ogarnął jej taki spokój jakiego jeszcze nigdy nie czuła. Mogła kontrolować, panować nad tą energią, energią dwóch rozdzielonych dwano temu kamieni.
Przytomnym już wzrokiem patrzyła na Khavara.

—Nie jestem taka jak Bel. Potrafię bronić swojej rodziny.
Wystrzelił mocniej, a sekundę później Khavara nie było. Cisza...
Liz opuściła rękę. Obok niej stał Max i trzymał jej dłoń, pomagając w walce.

—Wysłałam waszego pana do koloni karnej w Układzie! Wracajcie do domu! chyba, ze też chcecie sprawdzić nasze umiejętności!
Skórowie stali zszokowani.

—Wracajcie wolni na swoją planetę, chyba, ze chcecie dołączyć do Khavara!-krzyknęła, odwróciła się do równie zdziwionych pozostałych i dodała ciszej-chodźmy, czas wracać na Antar.



Poprzednia część Wersja do czytania