Hotaru

Samotność o Północy (1)

Wersja do druku Następna część

Liz szła zamyślona szkolnym korytarzem. Właśnie dostała maksimum punktów za
test z biologii, ale to nie świetny wynik tak przykuł jej uwagę. Przywykła
do dobrych ocen, podobnie jak rodzice, którzy wymagali coraz więcej. Dzisiaj
rano strasznie pokłóciła się z ojcem; była to awantura z rodzaju tych
naprawdę koszmarnych. Dlaczego nie potrafił zrozumieć, że ma prawo do
swojego własnego, prywatnego życia? Że jest już dorosła, dawno myśli i
postępuje jak dorosła. Od dawna przejęła obowiązki Rose i wywiązywała się z
nich znakomicie. Dlaczego nie mógł jej dać chociaż odrobiny praw, jakie
należą się dorosłej osobie, która w dodatku dźwiga takie brzemię?

— Uważaj, jak chodzisz, idiotko! – nagłe szarpnięcie przywróciło ją do
rzeczywistości. Jakimś cudem leżała na podłodze, a wokół niej leżały
książki. Co więcej, nie należały one do niej, tylko do Złego – Michaela
Gurina, najczarniejszej owcy w szkole.
Zmieszała się, uświadomiwszy sobie, że po policzku spływają jej niechciane
łzy. Nie były wywołane upadkiem – przecież nawet go nie zauważyła!!! – ale
niewesołymi myślami. Bardzo rzadko dawała się ponieść emocjom, tym razem
jednak musiała jakoś odreagować poranną scysję z ojcem. Co tam scysję, to
była awantura, którą słyszeli zapewne wszyscy sąsiedzi...
Ku jej ogromnemu zdumieniu Michael nagle złagodniał.

— Nic ci nie jest? – zapytał nad wyraz uprzejmie.

— Nie wiem. – uśmiechnęła się blado, usiłując wstać. Wcale na niego nie
spojrzała. Szybko zorientował się dlaczego. Wyglądało na to, że płakała...
Ludzie już zaczynali zwracać na nich uwagę.
Nie wiedział dlaczego to zrobił, ale to zrobił. Ostrożnie pomógł jej wstać.
Nigdy nie dotykał obcej osoby... nienawidził tego. Napływały do niego
wszystkie emocje człowieka, czuł się zazwyczaj bardzo nieswojo, odczytując
najintymniejsze ludzkie odczucia.
Dłoń Liz była chłodna, delikatna i bardzo przyjemna w dotyku. Ku swojemu
zdumieniu nic w ogóle do niego nie docierało... a przecież łzy były
prawdziwe.

— Nic mi nie jest. – głos miała lekko schrypnięty od płaczu. Spojrzała w
końcu na niego.
Przeraził się. Jej wzrok niczego nie wyrażał. Był po prostu pusty...
boleśnie pusty.
A mimo to przyciągał go. Patrzył jej w oczy i przestał widzieć cokolwiek
innego.

— Guerinn? Parker?
Jakby dostał obuchem w głowę. Tuż obok stała Kathrin Topolski, nowy pedagog
szkolny. Była bardzo wścibska i spostrzegawcza. Nawet odwiedziła jego
ojczyma, kiedy przestał chodzić na zajęcia z powodu widocznych sińców po
uderzeniach Hanka. Na wyobraźnię ojczyma wyraźnie podziałało, że Michael
musi chodzić do szkoły, by państwo łożyło na jego "wychowanie". W głębi
ducha był Topolski za to bardzo wdzięczny.
Ale teraz jego uczucia były dalekie od wdzięczności. Miał ochotę ją
zamordować!
Liz schyliła się i zaczęła zbierać porozrzucane podręczniki.

— Nic się nie stało. Byliśmy po prostu nieuważni.
Na szczęście kobieta przełknęła gładko kłamstewko. Liz spojrzała na Michaela
i nagle uśmiechnęła się. Łzy i uśmiech w jednym połączeniu wyglądały
groteskowo... ale uśmiechała się do niego. Do niego!
Nikt jeszcze nie uśmiechnął się do Michaela Guerina, wyrzutka, którego nie
chcieli nawet naturalni rodzice i po prostu porzucili go na pustyni, by
umarł.

— Nieuważni?
Spokojnie skinęła głową. A potem pobiegła w stronę klasy biologii, mimo, że
do dzwonka ogłaszającego koniec przerwy było jeszcze daleko...

Liz opadła zdenerwowana na krzesło. W klasie panował półmrok; poprzednia
grupa oglądała jakieś przezrocza i okna były zasłonięte. Bardzo jej to
odpowiadało.
Wybuchnęła gwałtownym, przejmującym płaczem. Tłumione dotąd emocje znalazły
nagle ujście i nawet nie próbowała ich powstrzymać. Miała dość tego
parszywego życia. Miała dość wszystkiego... absolutnie wszystkiego...

Michael zaskoczony stał na środku holu i próbował dojść do siebie.
Nigdy w życiu nie przypuszczał, że ta piękna pannica, największy kujon w
szkole... wywrze na nim takie wrażenie. Coś w nim krzyczało, by za nią
poszedł. Postanowił posłuchać tego głosu.

Liz ukrywał twarz w dłoniach. Miała wielką ochotę posłuchać wewnętrznego
głosu, tej wszechogarniającej złości i po prostu coś zniszczyć... Rzucić
jakimś krzesłem, rozbić coś... wszystko, byle skończyć z tą wizją
grzeczniutkiego aniołka. Anioły nie cierpią. Nie mają rodziców, którzy
postanawiają pozbyć się za wszelką cenę dzieci. I nie potrafią być ludzcy.
O tak, ona była aż nadto ludzka. I sama siebie za to nienawidziła.

Przystanął zaskoczony w progu sali. W klasie panował półmrok, ale zawsze
widział doskonale w ciemności i ciemność go nie przerażała. Natychmiast
dostrzegł skuloną postać w kącie. Liz siedziała na podłodze, obejmując
rękoma kolana i kiwając się to do przodu, to do tyłu. Z jej ust wydobywał
się nieokreślony dźwięk, przypominający ni to łkanie, ni to zawodzenie
wiatru. Liz cierpiała.

Wycofał się do holu, zaskoczony własnymi uczuciami. Miał ochotę podejść do
niej, objąć ją, zrobić cokolwiek, co mogłoby pomóc. Liz była o wiele
bardziej skomplikowana osobą, niż ktokolwiek w szkole przypuszczał. Chciał
wziąć ją w ramiona i pocieszyć, że wszystko będzie dobrze. Że wszystko co
złe, zniknie, że nazajutrz narodzi się nowy, pełen nadziei dzień...
Ale oczywiście nie zrobił tego.

Hotaru
cool.o@interia.pl

Wersja do druku Następna część